sobota, 3 listopada 2012

TREKKING DO VILCABAMBY 2012 - relacja!

Zaczęło się od ośmiogodzinnej przesiadki w Madrycie, zwiedzania miasta, picia piwa, jedzenia hiszpańskich przysmaków i zapoznawczych rozmów.


Tamtejszego kryzysu, o którym u nas jest tak głośno jakoś nie zauważyliśmy, za to widzieliśmy uginające się półki od jedzenia, które u nas jest albo w ogóle niedostępne, albo uznawane za ekskluzywne.


Któż nie miałby ochoty na taką szynkę!


Po przylocie do Limy czekały nas inne kąski. Tutaj szczególną furorę zrobiły stoiska owocowe.


Na głównym deptaku w centrum miasta rozgrywane były pojedynki szachowe, widząc wolny stolik zapytałem, czy mogę zagrać? Zgłosił się starszy facet. Pojedynek był bardzo emocjonujący, ponieważ cieszył się dużym zainteresowaniem nie tylko mojej ekipy ale również miejscowych zapaleńców. Ku niezadowoleniu przeciwnika dałem mu mata i co gorsza odmówiłem możliwości rewanżu:)


Zaczęliśmy od kultowego i najpowszechniejszego dania w Peru, czyli kurczaka. Tamtejsze kurczaki są w mojej opinii najlepsze na świecie, ale nawet one mogą się znudzić, jeśli stanowią podstawę codziennego menu.


Kiedy Piotr był w ferworze walki o swój bagaż, Rafał wprowadzał nas w tajniki sztuk karcianych. Jest w tym bardzo dobry, co potem dał nam odczuć przy okazji gry w tysiąca, łojąc nasze dupska niemiłosiernie - bez trudu potrafi rozdać dwa asy w musiku!


Po szaleństwach w Ica i nocnej zabawie, której finałem była poranna kąpiel w hotelowym basenie, przyszedł czas na jedno z piękniejszych miast Peru, czyli Arequipę. 
Widok z dachu restauracyjnego budynku na katedrę, wulkan El Misti i Plaza de Armas.


W klasztorze św. Katarzyny, który dziś jest niemal wyłącznie atrakcją turystyczną, a jeszcze niedawno był domem dla kobiet z najzamożniejszych rodów, które przeznaczane były do życia w całkowitym odosobnieniu, spędzając czas jedynie na modlitwie i kontemplacji, aby pozostała część rodziny mogła żyć w szczęściu i dostatku.



Na arequipiańskim targowisku trafiliśmy na imponującej wielkości stoisko z kapeluszami, wybór był naprawdę duży.


W Puno dopadło mnie przeziebienie i pierwsze objawy choroby wysokościowej. Na szczęście ta aklimatyzacja wzmocniona wycieczkę na wyspę Taquila przyniosła efekty i podczas trekkingu nie było już problemów z zaadoptowaniem się do dużych wysokości.


Jesteśmy w Cuzco, centrum inkaskiego królestwa i z pewnością jednego z najpięniejszych miast Ameryki Południowej. Plac główny do dziś nie przestaje mnie zachwycać, być może nie tylko ze względu na architektoniczne cacka leżące w jego bezpośrednim otoczeniu, ale poprzez położenie, dzięki któremu można z niego obserwować niemal całe miasto pnące się po wzniesieniach okalających cuzcańską dolinę.


Rozpoczęliśmy aprowizację na trekking, trzeba było kupić to, czego nie da się dostać wysoko w górach, a więc na dobrą sprawę prawie wszystko:) Patrząc na to zdjęcie już zacząłem tęsknić za smakiem tamtejszego sera.


Nie mogło zabraknąć liści koki, które dodają energii i stanowią wspaniały suplement diety podczas wzmożonego wysiłku. Herbatę z liści koki piliśmy niemal nonstop, niektórzy po paru dniach woleli od niej czystą wodę, choć ja jestem jej zagorzałym wielbicielem.


Brukowane ulice, stare kamienice, czerwone dachy, niska zabudowa, to klimat miasta, które Hiszpanie podbili i niemal całkowicie przebudowali. Jego charakter i magia na szczęście pozostały, a nawet liczne ślady inkaskich wspaniałości i doskonałej myśli technicznej.


W hotelu Jurija bierzemy się za szczegółowe planowanie naszej trasy i najbliższych kilkunastu dni.


Na noc przenosimy się do Hostalu Arrieros, gdzie Piotr daje taki pokaz tanecznego kunsztu o jakim świat nie słyszał. Nawet migawka mojego aparatu nie jest w stanie za nim nadążyć.


Udaje mu się nawet mnie namówić na wyjście na parkiet:)



Mina gospodarza siedzącego i obserwującego wszystko z boku - bezcenna!


Wreszcie przyszedł czas na prawdziwą akcję i wejście w zasadniczą fazę wyprawy. Bagaże spakowane, ekwipunek skompletowany, można jechać na terminal.


Tylko jakieś cztery godziny autobusem i jesteśmy tak gdzie być chcieliśmy, czyli na początku szlaku do Vilcabamby - ostatniej stolicy Inków.


Przy wyjściu na trasę w Cachora tylko ja i Maria zdecydowaliśmy się na kubeczek Chichy, której metoda produkcji zniechęciła pozostałych uczestników. Chicha jest rodzajem napoju alkoholowego wyrabianego przez Indian żyjących w Andach, który istaniał już w czasach Inków (tzw. chicha de jora). Ma blady słomkowy kolor i kwaśny posmak przypominający lekkie wino jabłkowe - cydr. Ziarna bogate w skrobię są żute aż do uzyskania konsystencji ciasta, które jest suszone i umieszczane w ciepłej wodzie, gdzie działanie amylazy ślinowej dobiega końca. Wtedy dodaje się zakwas i rozpoczyna się fermentacja. Dziś w wielu miejscach chichę wytwarza się za pomocą słodu kukurydzianego zamiast przy użyciu śliny.

Chicha może być spożywany po niedługim okresie fermentacji - wtedy ma słodkawy smak lub po dłuższym okresie - wówczas zwiększa się zawartość alkoholu i napój jest mocniejszy. Chicha zawiera niewielką ilość alkoholu, od 1 do 3%.

Warto dodać, że w Limie i innych większych miastach nadbrzeżnych istnieje tzw. chicha morada, przygotowana ze specjalnego gatunku kukurydzy tzw. maiz morado (purpurowa kukurydza). Ma ona słodki smak i jest wyrabiana na skalę przemysłową w butelkach i puszkach - ten napój nie zawiera alkoholu, ma bardzo przyjemny smak i kapitalnie gasi pragnienie.


Wreszcie na szlaku.



Ekipa Darien w pełnym składzie, od lewej: Bartek, Maria, Piotr, Karolina, Rafał i ja:)


Dziewczyny od początku do końca nie traciły dobrego humoru i świetnie dawały sobie radę na trasie.


Gęba się sama śmieje, jak się ma taki widok za plecami.



Prawda, że dość przyjemnie poprowadzona ścieżka?


Dzielne chłopaki z Darien, tylko Rafał gdzieś nam się zapodział!


Jurij pomimo małego brzucha nie stracił na wigorze, biegał po trasie niczym kozica.


Na rzece Apurimac zerwał się most wiszący, stało się to za sprawą oberwania kawałka góry, która wpadła do rzeki spiętrzając wodę, która z kolei zabrała potężny most ze sobą. Teraz przeprawa przez rzekę jest znacznie ciekawsza, bo przejeżdża się w wózku. Niestety muły już tego zrobić nie potrafią, więc trzeba je zmienić na przeciwległym brzegu.


Zamiast kontemplować przejazd trzeba ostro pracować ramionami i wyciągać linę, bo w przeciwnym razie wózek się cofnie na środek przejazdu i podciąganie będzie znacznie cięższe!


Poniżej po prawej stronie widać fragment naszej traski wiodący przepięknymi zakosami:)


A to robota malutkich muszek, których szczególnie w początkowej fazie trekkingu jest multum. 


Po pierwszym mocniejszym podejściu uśmiech znacznie rzadziej gościł na twarzach.


Co nie oznacza, że zniknął z nich na zawsze:)


Właśnie zaczął padać deszcz nad pierwszym ważnym celem naszej wędrówki, czyli pozostałościami inkaskiego miasta Choquequirao.


Choquequirao to jedno z tych miejsc, do których mogę ciągle wracać i zawsze jestem zachwycony i szczęśliwy, że tam jestem.


Niespodziewany gość w ruinach, w ostatniej chwili udało mi się wyjąć aparat.


Ruiny są przepięknie położone. Trochę szkoda, że już niedługo staną się powszechnie dostępną i komercyjną atrakcją. Właśnie jest finalizowana budowa kolejki, którą będzie można sprawnie wjechać na górę. Ten gigantyczny projekt jest finansowany przez rząd Peru, jak również Francuzów, którzy wyczuli biznes w tym przepięknym miejscu i postanowili tutaj ulokować swoje pieniądze. W ruinach byłem po raz trzeci, za każdym razem zwiedzałem je sam, bądź w towarzystwie zaledwie kilku osób. Kiedy zostanie uruchomiona kolejka, pewnie w krótkim czasie odwiedzać to miejsce będzie tysiąc osób dziennie!


Dziś żeby je zobaczyć, trzeba iść przez góry dwa dni w jedną stronę, ale za to później nocuje się w namiocie z takim widokiem.

Alan, maestro gotowania, uwija się w kuchni aby przyrządzić dla nas coś dobrego.


Rafał w poczuciu szczęścia, wolności i spełnienia.


Choquequirao w pełnym słońcu.


Lakalny prysznic, zimna woda świetnie orzeźwia i stawia na nogi podczas wszechobejmującego upału.


Maisal, najbardziej malowniczy nocleg na trasie. Powyżej 3000 m npm.



Sylwia, wspaniała dziewczyna, która już w przyszłym roku zawita do Europy, aby zmierzyć się z trasą berlińskiego maratonu. Zrobię wszystko aby towarzyszyć jej na tym dystansie.


Tak się tu mieszka, nie ma zbyt wielu luksusów, do których tak jesteśmy przyzwyczajeni, a które w gruncie rzeczy są całkowicie człowiekowi zbędne.


Miny chłopaków mówią same za siebie.


Wdrapaliśmy się na pierwszą przełęcz - 4150 m npm.


Widoki nie wymagają komentarza, jest to jedno z piękniejszych miejsc na całej trasie, jeśli nie najpiękniejsze!


Do tej rzeki w dole będziemy musieli wejść a potem wspinać się na drugą stronę. 




Zapomniałem zabrać kijków trekkingowych, na szczęście miejscowe bambusowe sprawdziły się świetnie.


A nasza karawana idzie dalej.


Ekipa na szlaku pozdrawiająca rodziny i znajomych w Polsce:)


Pięknie poprowadzona droga!





Dochodzimy do Yanamy, gdzie zostajemy na noc. Jest trochę chłodno, bo to wysokość 3700 m npm. Wieczorna wycieczka po pstrągi i piwo nieźle daje nam w kość, tutaj wszędzie jest pod górkę i to jaką górkę!


Zachód słońca wszystko wynagradza.


A tak tu się suszy skórę i mięso z barana.


Przekraczamy rzekę, którą jeszcze tak niedawno oglądaliśmy z góry.


Wchodzimy w zupełnie nieznaną mi wcześniej partię gór. Jestem zachwycony ich urokiem, granitowe ściany piętrzą się strzeliście. Myślę, że stanowiłyby nie lada wyzwanie dla najlepszych wspinaczy świata.



Już widać naszą następną przełęcz, na którą będziemy wspinali się dnia następnego. W obozowisku było bardzo zimno, szczególnie dziewczyny nie było do końca przygotowane na tak niską temperaturę i rano wstały lekko zaniepokojone tym, co będzie dalej.


Nasz cel w zbliżeniu - 4600 m npm.




Szlak wiedzie oryginalną drogą Inków, aż trudno uwierzyć, że przez kilkaset lat zachowała się ona w takim stanie i nadal można z niej korzystać. Właśnie dlatego Inkowie budowali drogi na dużych wysokościach, gdzie nie niszczył ich deszcz i spływająca z gór woda.


Najwyższa na naszej trasie przełęcz osiągnięta, wszyscy mogą być z siebie dumni i zadowoleni.


Schodzi się również oryginalną inkaską drogą, z której korzystać mogą wyłącznie ludzie. Dla mułów jest poprowadzona inna ścieżka, aby nie niszczyły kopytami zabytkowego szlaku.



Okazało się, że z uwagi na wzmożone działania Świetlistego Szlaku i wysokie ryzyko porwania czy grabieży, musimy zmienić z góry zaplanowaną trasę i odpuścić ostatnie dni trekkingu. Na szczęście udało się zrealizować główny cel wyprawy, czyli dotrzeć do ostatniej stolicy Inków. Aby tego dokonać musieliśmy zatoczyć koło i przemieścić się bardziej na północ, skąd mieliśmy otwartą drogę do Espiritu Pampa. Trasa była dość męcząca i wymagająca, poza tym nie obyło się bez emocji, z uwagi na dużą ilość mijanego wojska i punktów kontrolnych.

W samej okolicy dawniejszej Vilcabamby leży wioska Espiritu Pampa, od której nazwę przejęły dzisiejsze ruiny. Nasza gospodyni właśnie praży kawę. Życie toczy się tu powolnym rytmem, bez zbędnego zadęcia i stresu, które towarzyszą cywilizowanym społecznościom na co dzień.



Vilcabamba – dawne miasto w dzisiejszym Peru, legendarna stolica Inków, w latach 1536-1572 siedziba władców inkaskich, z której opierali się postępującej ekspansji Hiszpanów. W 1572 roku miasto to zostało zdobyte i zburzone przez Hiszpanów, a jego lokalizacja uległa zapomnieniu.

Poszukiwania Vilcabamby trwały od XVIII wieku. W 1911 roku Hiram Bingham odkrył ruiny miasta położone w lesie, 130 kilometrów na zachód od Cuzco. Niemniej jednak uznał je za zbyt skromne na stolicę (zapominając, że była to stolica na wygnaniu), za którą ostatecznie przyjął również odkryte przez siebie, Machu Picchu. W latach 60. XX wieku do tych samych ruin dotarli Antonio Santander i Gene Savoy, którzy uznali je za ostatnią stolicę Inków. Nie mieli jednak na to żadnych konkretnych dowodów.


W ich eksploracji osobna kartę zapisał Tony Halik i Elżbieta Dzikowska, którzy w 1976 roku wraz z profesorem Edmundo Guillenem dotarli do ruin Vilcabamby. W Archiwum Indiańskim w Sewilli, Guillen dotarł do listów żołnierzy hiszpańskich, którzy opisywali trasę podbojów, jak również to, co zastali w Vilcabambie. Porównanie treści tych listów z rzeczywistymi ruinami było pierwszym bezpośrednim dowodem, że jest to właśnie legendarna siedziba władców inkaskich.



Jurij z Alanem nie byli w ruinach już kilka lat, ale przyznali, że niewiele się w nich zmieniło. Niektóre partie zostały wyszarpnięte dżungli i oczyszczone z roślinności ale jest tam jeszcze masę roboty do wykonania.


To jest dopiero ptaszek.


Dziewczyny nie mogły się od niego oderwać:)


Na terenie ruin są prowadzone wykopaliska i prace polegające na oczyszczaniu odnajdywanych w lesie elementów. Na szczęście nie ma prowadzonych prac re-konstruktorskich i nie odbudowuje się tak jak w Kuelap zastanych budynków. Wszystkie pozostałości są oryginalne.



Jurij pije sok z bambusa, podobno ma on bardzo zdrowe właściwości i jego spożycie jest wskazane ludziom chorym na serce. W Cuzco za szklankę tego soku trzeba bardzo słono zapłacić.


Odnalazłem wpis Łukasza z 2005 r., podczas jego pierwszej wizyty w tych ruinach.


Jak również jego wpis z 2007 roku, kiedy poprowadził tu wyprawę. 

Pierwszy wpis w książce pochodzi z 26 maja 2002 roku i od tamtego czasu ruiny Vilcabamby odwiedziło około 1460 osób, a zatem mniej więcej tyle samo ludzi, ile do Machu Picchu wchodzi jednego dnia.


Na obiad mieliśmy świnkę morską:)


 Z taką obstawą czuliśmy się bezpiecznie w drodze powrotnej.


W Aquas Calientes szczególnie rekomendowanym przez nas miejscem jest knajpa prowadzona przez bardzo sympatycznego Francuza, gdzie kuchnia jest po prostu genialna a wszystkie posiłki stoją na niesamowicie wysokim poziomie i z pewnością zaspokoją najbardziej wysublimowane gusta.


To co mamy na stole, to po prostu kulinaria maestria.


Zdjęć z Machu Picchu nie mam, ponieważ kiedy grupa penetrowała ruiny, ja zarzywałem kąpieli w miejscowych gorących źródłach, nie chcąc wydawać 50$ na to co już kiedyś widziałem. Jednak ruiny na każdym robią zawsze ogromne wrażenie, tak też było i tym razem.

A to już Cuzco nocą.


W Limie na zakończenie podróży chcieliśmy polatać paralotbnią, ale niestety zdążyliśmy zrobić tylko te zdjęcia, bo jak dotarliśmy do punktu startowego, to zmieniona flagę na czerwoną i okazało się, że wiatr zmienił się na niesprzyjający do latania, więc z atrakcji nici.


Na szczęście zdołaliśmy dotrzeć na niezwykle ciekawy spektakl woda i światło odbywający się codziennie w Parque de la Reserva, które to miejsce polecił nam Marcin.





Następnego dnia dziewczyny chciały polecieć lotnią ale znowu nie było warunków, aby to sobie wynagrodzić pojechaliśmy na obiad do znanej knajpy w dzielnicy Barranco, gdzie główną atrakcją jest skaczący do wody mnich z wysokości kilkunastu metrów.


I niestety przyszedł czas na zakończenie tej wspaniałej podróży.


Bardzo serdecznie dziękuję wszystkim uczestnikom, przede wszystkim za to, że stanowiliście tak zgraną drużynę.

Jesteście wspaniałymi ludźmi, otwartymi na świat, drugiego człowieka, przygodę i realizowanie własnych pasji - to co przeżyliśmy pozostanie już na zawsze z nami!!!

TZ

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz