niedziela, 29 kwietnia 2012

Ekspedycja "Do jądra ciemności" - Panama 2012

Tak, jak bohater książki Conrada "Jądro ciemności" mieliśmy dotrzeć do skraju własnych możliwości, odkryć ekstremum przeżycia i trudności. Uczestnicy mieli stać się tymi, którzy "stawili czoła ciemności". Poprzez ekstremalne doświadczenie dzikiej dżungli wrócić do domów jako inni ludzie... W idei stało dotknięcie niepoznanego i to na dwóch płaszczyznach - poznać nieznane miejsca oraz odkryć nieznane w sobie samym.

Dotarcie do skrajności nigdy nie jest łatwym przeżyciem. To droga przez pokonywanie własnych słabości, to walka z naturą, brakiem sił, głodem, wyczerpaniem, ciągłe starcia z wątpliwościami, strachem i lenistwem. I nie sposób nazwać tego przyjemnym. Dopiero potem przychodzi satysfakcja z tego, co się przeżyło.
To metafizyczna aura która stoi za ideą ekspedycji - za tym, co jest oczywiste - eksploracją miejsc niepoznanych, zdobywając materiał dziennikarski i/lub naukowy.

Dwa tygodnie, sześciu uczestników, zezwolenia od panamskiej policji granicznej i od kacyka terenów indiańskich, maczety, kalosze, mapy topograficzne, GPSy. Ufni w swe siły wyruszyliśmy, przekraczając kolejne progi próby...

Przygoda Pierwsza - Rejs do prowincji Darien 

Prowincja Darien to największa, ale też najmniej zaludniona prowincja Panamy. Można tam dotrzeć jedną drogą, awioneką, albo statkiem. Wybraliśmy wyjście najbardziej romantyczne...

Z Panama City popłynęliśmy po Pacyfiku statkiem towarowym. Podróż planowana na 10 godzin zajęła wbrew planom prawie dwie doby... ale tak właśnie jest w trzecim świecie. Czas nie ma tu znaczenia. Kabiny - standard kołchozowy i w momencie naszego zaokrętowania już wszystkie zajęte (przez miejscowych, którzy koczowali na statku od poprzedniego dnia). Zajęliśmy strategiczny punkt przy statkowej kuchni na beczkach od paliwa i wielkiej skrzyni, która jak się okazało potem, zawierała piwo i to w dodatku produkcji USA. Jak się okazuje, Indianie Embera najbardziej gustują właśnie w amerykańskim piwie...

Nasz luksusowy wycieczkowiec all inclusive - Donia Dora! Statek niewielki, wlokący dostawy dla połowy prowincji, dowolną liczbę pasażerów i ciągle się psujący... Jego załoga to barwna galeria najdziwniejszych postaci nadających się na osobną opowieść.

Wskakiwanie na pokład, jako że Dora nie posiada takiego wynalazku, jak trap. Dzieci i bagaże były wrzucane prosto w ramiona doświadczonych (lub mniej) marynarzy.

Cała naprzód! (a przynajmniej do pierwszej poważniejszej awarii silnika)

Pożegnanie z Panama City a zarazem z cywilizacją

Kwatera koło jadalni

I spanie

Za to zachody słońca niezrównane

.

Przygoda druga - Indianie Embera

Garachine - mała osada na końcu świata. Wysiadamy ze statku o 4 nad ranem, w ciemnościach pakujemy się z bagażami na cieknącą szalupę, która zabiera nas ale nie do brzegu, bo jest odpływ i aż tam nie dotrze. Jakieś 100 metrów od plaży musimy pakować się po kolana do wody i brnąć do wioski na piechotę. 

Embera to odłam indiańskiego ludu Chocos z północnej Kolumbii. Są jedną z najbardziej tradycyjnie żyjących grup indiańskich Panamy. Zetknęli się już oczywiście z cywilizacją - w dzisiejszych czasach w każdej wiosce jest sklepik i budka telefoniczna, ich łodzie mają spalinowe silniki, słuchają radia, używają garnków, a na tyłkach noszą szorty made in china. Jednocześnie ich styl życia toczy się tak jak ich przodków - mężczyźni wyruszają na wielodniowe polowania do dżungli, wszyscy żyją w małych społecznościach w chatach na palach, rozmawiają swoim dialektem, leczą się u szamanów, wierzą w duchy dżungli i utrzymują wiele dawnych tradycji. Szczerzy i przyjaźni ludzie, biorący od cywilizacji niektóre elementy które im odpowiadają, ale też zdecydowani zachować swoją tożsamość. 







Nasza "kwatera" w Pavarando, ostatniej wiosce Emberów przed kolumbijską granicą


Przygoda Trzecia - w górę rzeki!

Przez dwa dni płyniemy mozolnie w górę rzeki. Poziom wody jest bardzo niski, więc co chwilę musimy wyskakiwać z łodzi i przepychać je na głębię. 
W pierwszej indiańskiej wiosce co jakiś czas (ostatnio miesiąc temu) trafiają turyści, miejscowi byli więc tam oswojeni z widokiem białych z aparatami. Im dalej w górę rzeki, tym bardziej dziko, tym wioski bardziej tradycyjne i tym z tym większą rezerwą traktują nas tubylcy. 






Przygoda czwarta - ostatnia wioska

Pavarando to koniec comarki i ostatnie miejsce, do którego można dotrzeć rzeką. Kilkadziesiąt kilometrów stąd przebiega oznaczona tylko na mapie granica kolumbijska. 
W Pavarando są prawie same kobiety i dzieci, mężczyźni wyruszyli na polowanie. Powitanie jest początkowo chłodne, tym bardziej że nie ma na miejscu kacyka. Nasz zakontraktowany w poprzedniej wsi przewodnik - młody miejscowy myśliwy imieniem Alfonso załatwia aby udostępniono nam gościnną chatę na jedną noc. 




Tradycyjne naczynia dla szamponu i szczoteczki do zębów

Kuchnia Emberów

Przygotowywanie posiłku

Podsmażane banany warzywne

W tradycyjnym tańcu

Przygoda Czwarta - Zielone Piekło...

Od Pavarando zaczyna się najcięższy etap, przeprawa przez dziką dżunglę. To będzie ostateczna próba naszych sił, kondycji i hartu ducha. 

Spokojny początek. Przed wymarszem, trasa jest jeszcze łatwa lekka i przyjemna. 
Niektórzy wręcz sądzą, że to żarty...

Na razie spokojnie przygotowujemy rzeczy do drogi. Kupujemy od miejscowych trochę suszonego mięsa i mąki (w wiosce nie ma dużo jedzenia), szykujemy ekwipunek. Ruszamy. Pierwsze dwa kilometry wiodą przez plantacje bananowców otaczających wioskę i ciągnących się wzdłuż rzeki. Przy przebywaniu pierwszego brodu większość ściąga kalosze. Przy drugim już tylko połowa ludzi zwraca na to uwagę, przy trzeciej rzece wszyscy idą przez wodę w butach. 

Wylewamy je z gumowców na drugim brzegu. Wilgoć w butach stanie się naszym przekleństwem a walka z nieuchronnymi obtarciami skazaną z góry na niepowodzenie. Darien to labirynt stromych wzgórz i przechodzących dolinami strumieni. Gumowce jednak to nieodzowne buty w warunkach dzikiej dżungli - chronią przed ukąszeniami węży, pająków i skorpionów, zabezpieczają przed kolczatymi pnączami. 
Żartów nie ma. Na trasie zauważyliśmy kilka razy węże. Są tak świetnie zamaskowane że specjaliści mówią, że na jednego węża którego uda się zobaczyć mija się zazwyczaj kilkadziesiąt, których nie zauważyliśmy.
W prowincji Darien najczęstszy gatunek to szczególnie groźny fer-de-lance. W jednym ukąszeniu aplikuje przeciętnie potrójną dawkę śmiertelną dla człowieka.


Te dni były esencją ekspedycji - mozolny marsz, prawie zawsze pod górę lub z góry po stromych i gęsto zarośniętych zboczach, obładowani sprzętem i wycinając drogę maczetą. Zmaganie z głodem i pragnieniem (skromne zapasy szybko się skończyły a wodę zdobywaliśmy tylko gdy trafialiśmy na strumienie). 
Spotkania z wężami, pająkami, osami i robactwem. Odgłos cykad towarzyszących nam wciąż, niczym naigrywające się z naszych trudów złośliwe duszki. Pękanie kondycji i charakterów. 

Ale też uczucia jedyne w swoim rodzaju, rzeczy których nigdy nie dostąpią ludzie siedzący w swoich fotelach przez telewizorem: elektryzujące emocje bytowania w autentycznie dzikim miejscu, dżungli jak przed milionami lat. Noce gdy zamknięci w namiotach wsłuchiwaliśmy się w odgłosy lasu deszczowego, owadów i zwierząt, właśnie wtedy budzących się do życia. 

Doświadczenie, które zostawia swój ślad na psychice człowieka na zawsze. Niesamowita emocja którą trudno zrozumieć komuś, kto tego nie przeżył. 

Powoli zaczyna się dzika dżungla, w której nie ma ścieżki więc trzeba ją stworzyć.


Gęstwina dżungli - i piękna i straszna zarazem

Pierwsze podejścia, a potem już niezliczone kolejne... 

Alfonso na szczycie największego podejścia, zwanym "butelką" 


Po kilku godzinach forsownej wspinaczki po obsuwającym się błocie i śliskich krzakach miny już nietęgie

Już drugiego dnia maczety były mocno poszczerbione. Nie to nie chiński produkt, a kolumbijski!

Jedno z naszych obozowisk, poranne zbieranie się

Nasz przewodnik Alfonso w chwili zadumy (prawdopodobnie treścią jego myśli było w tej chwili - "po cholerę się pchałem z tymi wariatami?" oraz "kurde, czy my w ogóle stąd wyjdziemy?")

 I z górki (w Darien to wcale nie oznacza, że będzie łatwiej, niż pod górkę)

 Krzysiek nigdy nie traci humoru

Chwila wytchnienia - przy strumieniu

I znowu przez dżunglę

Ja wbiłem się w gniazdo os i zostałem mocno pokąsany. Reszta musiała omijać groźne miejsce trafiając tym razem na zgromadzenie jadowitych roślin (kropla jadu jeśli trafi do oka, może oślepić na zawsze).


Nie ma że boli!

Obozowisko nad rzeką



Przygoda piąta - Powrót

Trzeciego dnia w dżungli przyznałem, że to jest najdziksze miejsce w jakim byłem w życiu. Te chwile, gdy przedzieraliśmy się naprzód i kluczyliśmy w istnym labiryncie gór Darienu najlepiej oddają filmiki, które nakręciliśmy. We wspomnieniach to nieustający szereg obrazów zielonej gęstwiny, ból odcisków w dłoni od ściskania maczety i stóp rozwalonych od mokrych butów. Ciągłe korekcje trasy na GPS i mapach (jak się okazało, mapy topograficzne z panamskiego instytutu geograficznego były bardzo niedokładne). Obserwacja terenu, skrywające się w głębi duszy ale wciąż obecne obawy przed wejściem na węża, wpadnięcie do bagna, napotkanie kolumbijskich rebeliantów. Forsowanie rzek. Tomka ukąsił duży pająk, który ukrył się w bucie i oparł się zwyczajowemu "wytrząsaniu". Szczęśliwie skończyło się na strachu, ptasznik nie wpuścił jadu.

Po czterech dniach w selvie (i dwóch bez jedzenia) wracamy. Ledwie żywi, zupełnie przemoczeni, wycieńczeni tak, że z trudem – niektórzy na czworaka pokonujemy zbocze aby dotrzeć do wioski. Gromadka ciekawskich dzieci obserwuje w milczeniu nasz powrót i to jak jeden za drugim zrzucamy plecaki a potem kładziemy się na trawie między domostwami. Po rozmowie z jednym z miejscowych okazuje się, że w całej wioski stawiali zakłady, czy wrócimy tego samego dnia gdy wyruszyliśmy, czy dzień potem. Potem o nas zapomnieli i to, że w ogóle wróciliśmy było dla wszystkich wielką niespodzianką. 

Dzień spływania w dół rzeki, kilka godzin podróży motorówką po zatoce, bus po błotnistej drożynce i docieramy do asfaltu panamericany, szosy wiodącej z Yavizy do Panama City i potem dalej do granicy Kostaryki i dalej, przez całą Amerykę Środkową do Stanów Zjednoczonych, Kanady, do Alaski. 

Podróż autobusem do stolicy przesypiamy, budzeni na kilku drobiazgowych kontrolach policyjnych. Na jednej przesłuchanie przez tajniaków. Na szczęście mamy wszystkie zezwolenia w porządku i odbywa się to sprawnie. 

Gwar wielkiego miasta jest dla nas szokiem. Wszystko to co znajome i normalne teraz wydaje się dziwne. Uliczny gwar zagłusza. Dostępność jedzenia, możliwość aby wyspać się w łóżku i w pościeli... 

Ostatnie dni spędzamy plażując i odpoczywając na Isla Grande na wybrzeżu karaibskim Panamy. 




Podsumowanie: 

Marta, dla której udział w ekspedycji był też pracą naukową odkryła w dżungli dwa nieznane do tej pory gatunki storczyków. Planuje wrócić do Darien.

Plan ramowy eksploracji komarki indian Embera oraz dzikich dżungli Darien został wypełniony. Jednocześnie potencjał regionu jest niesamowity i nie chcemy poprzestać na tym 2-tygodniowym wyjeździe. Klub na pewno w przyszłym roku będzie organizował następną ekspedycję do tej dżungli, ale w inny rejon, bliżej granicy Kolumbii. Miejscowi opowiadali o zupełnie dzikich plemionach indiańskich, które można spotkać w tym rejonie. Uwaga, kryteria selekcyjne (szczególnie kondycyjne i odporności na skrajne warunki) będą mocno zaostrzone a sama selekcja przedłużona. Chętnych prosimy o kontakt.