piątek, 7 września 2012

DARIENALIA III - Lwów, Republika Naddniestrzańska, Mołdawia, Gaugazja, Odessa.

Oj działo się!!!

UKRAINA
Lwów
Zaczęło się tak jak widać poniżej. Kiedy wszyscy się już stawili na miejscu we Lwowie, a przyjechała mocna ekipa, bo aż szesnaście osób, trzeba było jakoś zacząć. Gusta Darienowców są podobne, wszyscy postawili na tą samą firmę, doceniając uznaną markę a stroniąc od eksperymentów. No cóż, widać duże doświadczenie w temacie.

Aż serce się cieszy na ten widok


Mirek zdaje się być przerażony tym co będzie dalej


Nie było tak strasznie skoro wszyscy rano stawili się na zwiedzanie


Zaczęliśmy od najważniejszego miejsca dla Polaków, czyli cmentarza Orląt Lwowskich



 Potem przyszła pora na Łyczakowskie cmentarzysko, gdzie leży cała plejada inteligencji polskiej. Grupa przemieszcza się sprawnie, niczym przedwojenna partyzantka.





Najpiękniejszy grób na cmentarzu Łyczakowskim, prawdopodobnie żonie znanego lwowskiego adwokata wyrzeźbił ten grób nikt inny jak jej kochanek.





 Ulice Lwowa, polskiego miasta, gdzie wszędzie słychać ojczyźnianą mowę i gdzie wszyscy wyczekują z utęsknieniem czasów, gdy Lwów znów powróci w granice państwa polskiego.


Ślady polskie są aż nader widoczne w całym mieście.


 Naszym przewodnikiem we Lwowie był nieoceniony Pan Stanisław, który nie tylko oprowadzał po najważniejszych miejscach, ale przede wszystkim opowiadał historię miasta, która jest tak ważna i o której zapomnieć nigdy nie można.


Jednak z największych lwowskich ciekawostek - jak doszło do tego, że kamień tej kamienicy ściemniał?




Widok na miasto z wieży ratuszowej.




Maciek chciałby pohasać również z aniołkami!


Opera lwowska, najważniejsze wnętrze miasta.


Uczcie się dziewczyny w jak kusych spodenkach powinno się latem chadzać.


Przyszedł czas na przyjemniejszą część zwiedzania, a mianowicie lwowskie lokale, których jest zatrzęsienie i które prześcigają się w pomysłach na przyciągnięcie gości w swoje pielesze. Z pewnością godnym polecenia miejscem jest ten lokal, który zbudowany jest na planie podziemnego bunkra. Hasłem na wejście jest "Chwała Ukrainie", na szczęście po jego wypowiedzeniu od razu częstują wódką, więc można sobie przemyć gębę.


Kupiłem czapkę do sauny z napisem Ukraina albo śmierć, dzięki niej nie musiałem nic mówić, wpuścili mnie do środka jak swojaka.



 Przyszedł wreszcie czas na poznanie nocnego życia Lwowa


Barman stawał dla nas niemal na głowie żeby podgrzać atmosferę. Wódka dla Polaków zawsze okazuje się za słaba, więc trzeba było ją podpalać, żeby mniej rozczarowywała. Podobno w Polsce jest lepsza wódka a na Ukrainie dziewczyny - wiele bym dał żeby było odwrotnie!


Czy ja już wcześniej nie pisałem czegoś o długości spodenek?


Okolicznościowe koszulki bardzo przyciągały uwagę miejscowych, jak również pomogły w nawiązaniu znajomości z miejscowymi Polakami.


Na Wysokim Zamku, z którego rozpościera się bardzo ładny widok na rozświetlone w dole miasto.


Szybko nawiązaliśmy znajomość z Ukraińcami i rozpoczęliśmy międzynarodowe koncertowanie.


 Jak to się dzieje, że tamtejsze dziewczyny są tak ładne?


U Masocha nie tylko można napić się herbaty z absyntem ale poczuć na własnej skórze smagnięcia pejczem urokliwej i nieokiełznanej kelnereczki.


Inżynier myślał, że to żarty do momentu, gdy pierwszy raz został smagnięty pejczem. Zrobił minę skarconego dziecka, które do końca jeszcze nie rozumie co zrobiło źle i za co dostało.


Do Maćka dziewczyna podeszła z godną pochwały wprawą i ochotą.



W niedzielę oficjalne Darienalia się kończą, niektórzy wracają do domu, a większość grupy (jedenaście osób) wyrusza dalej na wschód w poszukiwaniu przygody. 

O przygodę nie jest trudno, bo już sama przejażdżka pociągiem za wschodnią granicą, w wagonie trzeciej klasy, tzw. plackartnyj, jest niezapomnianym przeżyciem.


 


Jak zwykle miałem szczęście i wylosowałem miejsce w pobliżu trzech prześlicznej urody Ukrainek, które nota bene wybierają się na studia do Polski.


W pociągu bardzo łatwo nawiązuje się kontakty z miejscowymi, ludzie są bardzo gościnni. Każdy częstuje tym co ma najlepszego, oczywiście nie może się obyć bez gorzały.




REPUBLIKA NADDNIESTRZAŃSKA 
RYBNICA
To niewielka miejscowość, ale za to bardzo klimatyczna. Na każdym kroku widać pozostałości bloku wschodniego, otaczająca rzeczywistość jest szara i ponura, czyli dokładnie taka jak w czasach głębokiego komunizmu w Polsce.


Ciekawe do kogo ta dziewczyna się tak pręży?


A Lenin spogląda na to wszystko ze spokojem, choć dumy w wyrazie jego twarzy nie dostrzegłem.


Takie cacka jeżdżą po tamtejszych drogach.


Tej przygody nigdy nie zapomnimy. Na przedmieściach miasta zatrzymaliśmy liniowy autobus, kierowca zapytał gdzie chcemy jechać. Odpowiedzieliśmy, że do centrum i wskoczyliśmy do środka. Już w czasie jazdy uściśliliśmy, że szukamy dogodnego miejsca do zjedzenia obiadu, najlepiej takiego z widokiem na Dniestr. Sami pasażerowie zaczęli podpowiadać gdzie będzie najdogodniejsze dla nas miejsce. Jakież było ich zdziwienie, kiedy kierowca zatrzymał busa i kazał wysiąść wszystkim pasażerom, poza nami. Od tej chwili mieliśmy swój prywatny autobus, którym mogliśmy jechać gdziekolwiek tylko zapragnęliśmy. I niech mi jeszcze ktoś powie, że komunizm był całkowicie pozbawiony uroku.


A pamiętacie "Co mi zrobisz jak mnie złapiesz" kiedy Siemion podchodzi do kierowcy ciężarówki, żeby go wynająć na kurs pod Sochaczew? Ten mu odpowiada, że nie może, bo jest pełny. Siemion zagląda na pakę, widzi betonowe elementy i mówi - eee, zrzuć Pan to tutaj na moment. Skończyło się jak z naszym autobusem, który też był teoretycznie pełny:)



RASZKÓW
Jesteśmy w polskim kościele w tym samym Raszkowie, który zasłynął dzięki sienkiewiczowskiemu Panu Wołodyjowskiemu.


Niestety księdza nie zastaliśmy, ale zjedliśmy śniadanie na jego plebanii.




Widok z murów pozostałości Synagogi na katolicki kościół stojący na wzniesieniu.


RASZKÓW SWOBODA
W tej polskiej osadzie zastaliśmy księdza Polaka, który opowiedział nam nieco o historii miejscowości, polskich tradycjach, a nawet zaprowadził nas do miejscowej rodziny.



Gospodyni była wielce rada na nasze przybycie i uraczyła nas przepysznym winogronem.


Po powrocie do Rybnicy chcieliśmy pojechać na chwilę do Mołdawii aby obejrzeć stojący niedaleko przepiękny Monastyr. Okazało się, że musimy dopełnić formalności meldunkowych. Na terenie Republiki istnieje obowiązek meldunkowy dla każdego, kto przebywa na jej terytorium powyżej dziesięciu godzin. Ugościła nas miejscowa Polka, która była naszym przewodnikiem i bez wahania zdecydowała się zameldować do siebie jedenaście praktycznie zupełnie obcych osób. Taki meldunek to nie tylko formalność, ale też sporo roboty, każdy paszport musi być skserowany i każda osoba musi złożyć osobne podanie na z góry przeznaczonym do tego formularzu. Najlepsze jest to, że urząd jest cały czas zamknięty, a wszelkie sprawy załatwia się przez okienko, korzystając z wielkiej uprzejmości i dobrodziejstwa urzędnika. Naprawdę pouczające doświadczenie, od tamtej chwili będę przyjaźniejszym okiem patrzył na wszystkie sfrustrowane panie pełniące obowiązki w polskich urzędach.


 MOŁDAWIA
Wreszcie udało się dotrzeć do Monastyru Saharna, który jest jednym z bardziej obleganych miejsc w tej okolicy. Wszystko za sprawą świętego źródełka, w którym ludzie się kąpią w celu wyleczenia ciała z najprzeróżniejszych chorób.


 KISZYNIÓW
Lokal w stolicy Mołdawii mieliśmy bardzo dobry, aż żal było z niego wychodzić.
  
 

Niestety z samego Kiszyniowa chyba najbardziej w pamięć zapadną nam toalety, niech żałują Ci, którzy pożałowali tych marnych pięćdziesięciu groszy na spenetrowanie tej arcyciekawej atrakcji.



MILESTII MICI
Te winne piwnice z pewnością stanowią największą atrakcję Mołdawii. Znajdują się w pobliżu Kiszyniowa, na którego budowę zużyto ogromne ilości kamienia. Kamień wydobywano spod ziemi drążąc ogromne tunele. Potem zdecydowano się te podziemne komory wykorzystać do przechowywania wina. Był to strzał w 10. Pod ziemią panują bowiem wręcz idealne warunki do leżakowania wina, stała temperatura, wysoka wilgotność, brak promieni słonecznych. W Milestii Mici jest ponad 200 km korytarzy, z czego około 50 km jest udostępnionych do zwiedzania turystom. Jeździ się po piwnicach własnym samochodem. Bilet nie należy do najtańszych, bo kosztuje 25$ od osoby w środkowej wersji, czyli z degustacją wina, ale bez zakąsek. Jak ktoś chce zakąszać to musi dopłacić prawie 20$ więcej. Bardzo duże znaczenie ma dobór przewodnika, a raczej szczęście w tym zakresie, bo przewodnika się nie wybiera a jest przyznawany z góry. Z reguły przewodnicy pędzą na złamanie karku, bo płacą im od grupy, więc chcą tych grup przerobić jak najwięcej. Niemożliwym jest spokojne cykanie zdjęć i słuchanie opowieści o winie. Na koniec nasza przewodniczka nawet popędzała nas przy degustacji, czym rozwścieczyła mnie zupełnie. Powiedziałem, że może dzwonić do samego prezydenta Mołdawii jeśli chce, ale będziemy tu siedzieć tyle, na ile będziemy mieli ochotę. W powrotnej drodze chciałem ją zostawić i nie zabierać do samochodu, ale część grupy się sprzeciwiła i ostatecznie wpuściłem ją do auta. Pod tym względem jest to miejsce fatalnie zorganizowane i wręcz odstręczające przyjezdnych. Jednak atrakcyjność samych piwnic jest na tyle duża, że trzeba zacisnąć zęby i po prostu zwiedzać. Podczas wizyty warto stawać okoniem, żeby uczyć matołów uczciwego podejścia do rzeczy i nie dawać się nabijać w butelkę.

Już od wejścia winna fontanna uświadamia nam, że jesteśmy we właściwym miejscu.
 


Za ilość zgromadzonego wina, miejsce to otrzymało wpis do Księgi rekordów Guinessa. Nie pamiętam ile tam jest butelek, ale w każdym bądź razie znacznie więcej niż klubowicze Darien byliby w stanie wypić w ciągu całego życia.



Korki od butelek pokryte są woskowiną, co zapewnia prawidłową izolację od czynników zewnętrznych. Bardzo ważne, żeby wino leżało, bo korek od spodu musi dotykać trunku i być ciągle wilgotny, inaczej po pewnym czasie parcieje i staje się nieszczelny.






To dopiero początek naszej zabawy. Piliśmy wino słodkie, deserowe i wytrawne. Ten wielki kielich na środku to nie naczynie Prezesa a po prostu spluwaczka. Oczywiście w naszej ekipie nikt z niej nie korzystał, w końcu wychowani jesteśmy na polskim jabcoku.


Po wyjściu z piwnic humory dziwnie mocno dopisywały. Towarzystwo kładło się pokotem na ziemi, już sam nie pamiętam, czy ze śmiechu, ze zmęczenia, a może jeszcze innej, czort wie jakiej przyczyny.



Po takich wrażeniach i emocjach trzeba było uderzyć w kimę. Zwłaszcza, że czasu na spanie jak zwykle było mało.


 TERYTORIUM AUTONOMICZNE GAUGAZJA

Gaugazja to takie śmieszne terytorium, które leży w Mołdawii, nie ma jakiś ściśle strzeżonych granic a posiada swoją autonomie. Ludzie nawet mają swój język (jednak spokojnie można dogadać się po rosyjsku i oczywiście mołdawsku, czyli rumuńsku), choć walutą posługują się tą samą.

COMRAT - stolica 
To małe miasto, zaledwie ponad trzydzieści tysięcy mieszkańców, a ma swój Uniwersytet, na który przyjeżdża sporo Turków w celu zdobycia edukacji. My tam zjedliśmy świetną baraninę, chyba najlepszą jaką jadłem w życiu, choć czekać musieliśmy na nią dosyć długo.

Tutaj nawet sprzedawczynie patrzą na nas pożądliwym wzrokiem.


Kwas chlebowy bardzo dobrze gasi pragnienie.


UKRAINA
 SZABO
Martyny ciotka ugościła nas po prostu po królewsku. Jest to babka z taką energią, że nawet wprawieni w wojażowaniu po świecie Darienowcy mieli duże problemy w dotrzymaniu jej kroku. Ciocia ma wszystko ciągle pod kontrolą i wszystko świetnie organizuje. Dzięki niej mogliśmy zobaczyć jak wygląda prawdziwie ukraińska wieś, napić się piwa pod wioskowym sklepem i posłuchać pięknych i bardzo rzewnych rosyjskich piosenek.


Nawet na takim zadupiu można nabyć stylowe okularki.


Dorotka wystartowała w konkursie Miss Wsi Ukraińskiej. Załapała się do finału z tą oto damą.


Tutaj nikt nie najmuje ciężarówek do przeprowadzki.


U ciotki w przydomowym ogrodzie czuliśmy się jak u siebie. Był suto zastawiony stół, były pierogi ruskie, uszka i pierogi z mięsem, swojska kiełbasa i oczywiście domowej roboty wino.


Następnego dnia wybraliśmy się do fabryki koniaków w Szabo, gdzie można dokładnie zapoznać się ze sposobem produkcji tego szlachetnego trunku, jak również poznać nieco historii regionu.

Tak wyglądał niegdyś dygnitarski pokój.

 

I znowu się tu znalazłem. Takie beczki zawsze zobowiązują. Zaczyna się niewinnie od jednego dzbanka.


Potem nie wystarcza nawet wiadro, człowiek chce pić prosto z kranu.

 

A kończy się to zawsze tak samo!


A tak sobie tutaj leżakuje winko. 
Jednak uczciwie muszę przyznać, że koniakom do tych mołdawskich dużo brakuje. Zarówno tutaj jak i tam piliśmy te najstarsze trunki.


Jesteśmy na plaży Morza Czarnego, która wydaje się być niczym szczególnym


w porównaniu z takimi widokami:





 ODESSA
Na zakończenie pozostała Odessa, w której oczywiście nie mogliśmy odmówić sobie przyjemności przespacerowania się słynnymi schodami Potiomkinowskimi, które poza swoją historią nie przedstawiają sobą nic nadzwyczajnego.



Każda przygoda musi się wreszcie kiedyś skończyć. Tym razem gorycz końcówki dopadła nas na dworcu w Odessie, który jest prawdziwym dziełem sztuki architektonicznej.


Na szczęście jeszcze czekała nas podróż do Lwowa, prawie dwunastogodzinna, więc na brak atrakcji nie mogliśmy narzekać.


Zakończyliśmy imprezą u Dorotki w Rzeszowie, która ugościła nas fantastycznie. Była sauna, grill, oglądanie zdjęć i filmów z podróży, no i ja tam byłem i nie powiem co piłem.


Wielkie dzięki dla wszystkich uczestników za zmobilizowanie się i przyjazd na naszą cykliczną imprezę. Specjalne podziękowania kieruję dla Martyny i jej Cioci, u której wizyta była bardzo sympatycznym akcentem tej podróży, jak również dla Doroty, która bardzo serdecznie nas przyjęła w swoich domowych pieleszach.

Było tak fajnie, że przyszłoroczne Darienalia też prawdopodobnie zorganizujemy zagranicą, tym razem pewnie udamy się na Litwę. Na Ukrainę z pewnością wrócimy, bo tam po prostu trzeba wracać, jak do domu.

TZ

1 komentarz: