środa, 10 grudnia 2014

Recenzja książki Michała Zielińskiego "Strefa Darien"

Książkę Michała przeczytałem w jedną noc, nie mogąc się od niej oderwać. Nie tylko dlatego, że można było powspominać. Każdy z rozdziałów książki prezentuje kolejny etap poznawania Panamy z perspektywy chłonącego wrażenia wędrowca. 

Michał bada nowy świat wszystkimi zmysłami, wszystko go dziwi i zaciekawia. Barwne obrazki latynoskiego życia, masy zabawnych anegdot - rzeczy których sam już od dawna nie zauważam, a teraz mogłem na nowo poczuć się jak przed nastu laty, gdy pierwszy raz jechałem do Ameryki Południowej i uczyłem się jej zasad.

Pierwsze wrażenie z Panamy - brud, nieporządek i zbiry spod ciemnej gwiazdy wystające na rogach. Potem życie nocnego miasta z jego wszystkimi kontrowersjami. Emocje ciemnych zaułków, i cięcie o poranku - ucieczka od cywilizacji. 

Rejs morski na rozklekotanym statku, a potem już - jak w "Jądrze Ciemności" Conrada - zagłębianie się w coraz dzikszą dżunglę, coraz dalej od obszarów zamieszkanych, a bliżej prawdziwej przygody. To właśnie przygoda i dotknięcie nieznanego jest najważniejszym celem dla autora, celem który oczywiście przyświeca tak wielu podróżującym, a którzy niestety, tak rzadko poznają jego prawdziwy smak. Jasne, można zwiedzać, można przemieszczać się przez dziesiątki krajów, można nawet zdobywać bieguny - ale w dzisiejszym świecie zetknięcie z naprawdę nieznanym i przeżycie prawdziwej przygody to bardzo rzadkie osiągnięcie. W podróży do Darien nie cel był istotny, ale to, co po drodze do niego. Nie zaliczanie, a odkrywanie. 

Trafiamy z Michałem do indiańskich wsi, poznajemy ich mieszkańców i obyczaje, potem płyniemy pirogą w górę rzeki - tak długo, aż trafiamy do jej źródła. Dalej nie da się płynąć. Tu jest ostatnia indiańska wioska, stąd ruszamy dalej na własnych nogach, obładowani sprzętem. Brodząc w strumieniach, wspominając się jedna po drugiej na góry porośnięte gęstą dżunglą. Przez miejsca gdzie bywają jeszcze okazjonalni goście, a potem już przez gęstwinę, gdzie nie stanęła stopa ludzka. 

I dopiero tam, po wielu dniach podróży, w sercu pierwotnego lasu, po spotkaniach z wężem, pająkami, osami, głodem, pragnieniem i skrajnym zmęczeniem - wtedy zaczyna czuć ten zew. Wtedy już nic nie jest przewidywalne. Okazuje się, że mapy są zbyt kiepskie, GPS-y szaleją, nawet lokalny Indianin nie wie, w którą stronę iść. Jesteśmy w środku labiryntu porośniętych dżunglą gór i coraz realniejsza staje się perspektywa, że pozostaniemy tu na zawsze. I dopiero w tym miejscu spotykamy prawdziwie nieskażoną przyrodę, dopiero tu poznajemy prawdziwe emocje i tu, jak stwierdzimy po wszystkim, było to, o co nam chodziło. To kulminacja książki Michała. Zmagania z dziczą trwają dniami i nocami. To z jednej strony nieustająca tortura, a z drugiej - ileż przeżywa się w trakcie tych dni! Dopiero tu w Darien, w sercu tego małego skrawka świata, którego nie da się jeszcze zobaczyć na zdjęciach w Google Earth. 

Michał Zieliński napisał o tej ekspedycji świetną książkę, wykraczającą daleko poza reportaż podróżniczy. Dotyka w niej sedna filozofii eksploracji. Podróżowania nie jako zaliczania miejsc, a odkrywania świata. Styl autora jest potoczysty i przyjemny. Czytając od razu "wchodzimy w skórę" bohatera, zaczynamy widzieć świat jego oczami, odczuwać to, co on odczuwa. Dziwić się i rozumieć. Dzięki tej książce sam utwierdziłem się w starym przekonaniu, że najciekawsze w podróżowaniu - to poznawać nieznane. Dopóki jeszcze istnieje.