środa, 10 grudnia 2014

Recenzja książki Michała Zielińskiego "Strefa Darien"

Książkę Michała przeczytałem w jedną noc, nie mogąc się od niej oderwać. Nie tylko dlatego, że można było powspominać. Każdy z rozdziałów książki prezentuje kolejny etap poznawania Panamy z perspektywy chłonącego wrażenia wędrowca. 

Michał bada nowy świat wszystkimi zmysłami, wszystko go dziwi i zaciekawia. Barwne obrazki latynoskiego życia, masy zabawnych anegdot - rzeczy których sam już od dawna nie zauważam, a teraz mogłem na nowo poczuć się jak przed nastu laty, gdy pierwszy raz jechałem do Ameryki Południowej i uczyłem się jej zasad.

Pierwsze wrażenie z Panamy - brud, nieporządek i zbiry spod ciemnej gwiazdy wystające na rogach. Potem życie nocnego miasta z jego wszystkimi kontrowersjami. Emocje ciemnych zaułków, i cięcie o poranku - ucieczka od cywilizacji. 

Rejs morski na rozklekotanym statku, a potem już - jak w "Jądrze Ciemności" Conrada - zagłębianie się w coraz dzikszą dżunglę, coraz dalej od obszarów zamieszkanych, a bliżej prawdziwej przygody. To właśnie przygoda i dotknięcie nieznanego jest najważniejszym celem dla autora, celem który oczywiście przyświeca tak wielu podróżującym, a którzy niestety, tak rzadko poznają jego prawdziwy smak. Jasne, można zwiedzać, można przemieszczać się przez dziesiątki krajów, można nawet zdobywać bieguny - ale w dzisiejszym świecie zetknięcie z naprawdę nieznanym i przeżycie prawdziwej przygody to bardzo rzadkie osiągnięcie. W podróży do Darien nie cel był istotny, ale to, co po drodze do niego. Nie zaliczanie, a odkrywanie. 

Trafiamy z Michałem do indiańskich wsi, poznajemy ich mieszkańców i obyczaje, potem płyniemy pirogą w górę rzeki - tak długo, aż trafiamy do jej źródła. Dalej nie da się płynąć. Tu jest ostatnia indiańska wioska, stąd ruszamy dalej na własnych nogach, obładowani sprzętem. Brodząc w strumieniach, wspominając się jedna po drugiej na góry porośnięte gęstą dżunglą. Przez miejsca gdzie bywają jeszcze okazjonalni goście, a potem już przez gęstwinę, gdzie nie stanęła stopa ludzka. 

I dopiero tam, po wielu dniach podróży, w sercu pierwotnego lasu, po spotkaniach z wężem, pająkami, osami, głodem, pragnieniem i skrajnym zmęczeniem - wtedy zaczyna czuć ten zew. Wtedy już nic nie jest przewidywalne. Okazuje się, że mapy są zbyt kiepskie, GPS-y szaleją, nawet lokalny Indianin nie wie, w którą stronę iść. Jesteśmy w środku labiryntu porośniętych dżunglą gór i coraz realniejsza staje się perspektywa, że pozostaniemy tu na zawsze. I dopiero w tym miejscu spotykamy prawdziwie nieskażoną przyrodę, dopiero tu poznajemy prawdziwe emocje i tu, jak stwierdzimy po wszystkim, było to, o co nam chodziło. To kulminacja książki Michała. Zmagania z dziczą trwają dniami i nocami. To z jednej strony nieustająca tortura, a z drugiej - ileż przeżywa się w trakcie tych dni! Dopiero tu w Darien, w sercu tego małego skrawka świata, którego nie da się jeszcze zobaczyć na zdjęciach w Google Earth. 

Michał Zieliński napisał o tej ekspedycji świetną książkę, wykraczającą daleko poza reportaż podróżniczy. Dotyka w niej sedna filozofii eksploracji. Podróżowania nie jako zaliczania miejsc, a odkrywania świata. Styl autora jest potoczysty i przyjemny. Czytając od razu "wchodzimy w skórę" bohatera, zaczynamy widzieć świat jego oczami, odczuwać to, co on odczuwa. Dziwić się i rozumieć. Dzięki tej książce sam utwierdziłem się w starym przekonaniu, że najciekawsze w podróżowaniu - to poznawać nieznane. Dopóki jeszcze istnieje.



piątek, 15 sierpnia 2014

Piąte Darienalia w Krakowie 19-21 września 2014 r.

Serdecznie zapraszamy wszystkich sympatyków klubu na tegoroczne DARIENALIA do Krakowa!


Coroczne zjazdy Klubu Darien stały się już tradycją. Tym razem zjazd będzie szczególną okazją. Dlatego godnym miejscem do tego świętowania będzie właśnie Kraków oraz Nowa Huta! 

KIEDY – w trzeci weekend września (19,20,21 września). Dojechać do Krakowa należy na piątek. Można przyjeżdżać od rana (pierwszych gości będą witali Łukasz z Tomkiem, którzy będą w Krakowie już od świtu). Jednak oficjalne otwarcie spotkanie zostało zaplanowane na piątkowe popołudnie, czyli godz. 16.00-17.00 w centrum miasta.  

SPANIE – śpimy w hotelu "Jesteś w domu" www.jesteswdomu.pl, zlokalizowany na ulicy Czeczotta 9 w Krakowie. Ten hotelik prowadzony jest przez klubowicza Rafała i jego żonę, którzy będą jednocześnie naszymi przewodnikami po Grodzie Kraka, z resztą nie jedynymi, ponieważ klubowiczów związanych z tym miastem jest dużo więcej i mam nadzieję, że żadnego z nich na naszym spotkaniu nie zbraknie. Rafał z Pauliną udostępniają nam Hotel na wyłączność, pokoje są 2-4 osobowe, miejsc noclegowych jest 21, a jeśli będzie większa grupa chętnych to też znajdziemy sposób na ich rozlokowanie.

W hoteliku jest zadaszona sala projekcyjna, gdzie będziemy robić grilla i oglądać zdjęcia z wypraw. Sala posiada nagłośnienie, pozwalając nam urządzić wieczorną zabawę.

PROGRAM:

Piątek – czas na dojazd. Dojeżdżamy albo w ciągu dnia – prosto do hotelu, albo do miejsca zbiórki o godzinie 16:00, na Dworcu PKP Kraków Główny.

Zaczynamy jak zawsze konkretnie! Powitanie, spacer po starym mieście, a potem poznawanie dzielnicy Kazimierz i jej najbardziej klimatycznych knajp.

Na wieczór jedziemy zamówionym busem do naszego lokum, gdzie we wspólnym gronie, przy grillu i  przy gąsiorze z wyborną cytrynówką, uwarzoną specjalnie na tą okazję przez naszych gospodarzy, będziemy oglądać filmy, pokazy zdjęć z wypraw i wspominać najlepsze momenty z ostatniego roku.

Sobota – Wyśpimy się, aby w samo południe wyruszyć na zwariowaną 4-godzinną wycieczkę w klimaty KOMUNIZMU. Będziemy zwiedzać zakamarki Nowej Huty poruszając się w żółtych trabantach i poznawać świat ustroju minionego. Obiad w kultowej restauracji Fenix w stylu PRL.

Wycieczka ta jest uznawana za jedną z największych i najbardziej oryginalnych atrakcji okolic Krakowa.  

Wieczorem znowu zabawa na tarasie oraz wyjście do najmodniejszych i najbardziej kultowych klubów miasta, gdzie bawić będziemy się do rana. 

Niedziela – Po śniadaniu ok. godziny 11:00 bus odwiezie nas do centrum Krakowa. 

Spędzimy tu przyjemne popołudnie, po czym rozpoczniemy powroty do swoich miast. Chętni będą mieli możliwość udać się na zwiedzanie Kopalni Soli w Wieliczce (konieczne wcześniejszej potwierdzenie, w celu dokonania rezerwacji – cena około 50 zł od osoby, wszystko zależy od tego ile ostatecznie będzie chętnych).

KOSZT UDZIAŁU -  330 zł.  W cenie wliczone 2 noclegi, grill, przejazdy busami (z PKP, do centrum w niedzielę i na zwiedzanie), komunistyczna wycieczka do Nowej Huty trabantami wraz z przewodnikiem i atrakcjami. 

Zapraszamy zarówno klubowiczów, jak miłośników Klubu, którzy chcieliby dołączyć do grona.
Sposoby dojazdu:

Z Warszawy kilka razy dziennie kursują pociągi TLK do Krakowa. Przejazd zajmuje ok. 3.5 godziny i kosztuje 60 złotych.

Hotel posiada duży i ogrodzony parking.

Termin na podjęcie ostatecznie decyzji o wyjeździe został ustalony na dzień 14 sierpnia 2014 r., potwierdzenie swojego uczestnictwa i sprawne przelanie pieniędzy na poniżej podane konto:
mBank

35 1140 2004 0000 3202 4230 9030
Tomasz Zakrzewski
ul. Kpt. Pałaca 39 m. 26
96-300 Żyrardów

Tych z Was, którzy już dziś są zdecydowani uczestniczyć w spotkaniu, proszę o jak najwcześniejsze przesyłanie informacji w tym zakresie.

Wszelkie pytania czy inne kwestie organizacyjne proszę kierować bezpośrednio do Tomka, na adres email: tomalazak@interia.pl, bądź pod numer tel. 501 703 082.

Pozdrawiamy serdecznie,

Łukasz i Tomek

poniedziałek, 28 lipca 2014

W SERCU INDIAŃSKIEJ KRAINY - BOLIWIA 2014 - relacja

Na wyprawę do Boliwii wszyscy klubowicze ostrzyli sobie zęby. Wiedzieli, że tam naprawdę będzie się sporo działo! Ten najbardziej niezwykły z krajów Ameryki Łacińskiej wabił legendą wielkiej przygody i egzotyki nie mającej sobie równych. W ciągu trzech tygodni objechaliśmy Boliwię tak, jak da się to zrobić w tak ograniczonym czasie. Staraliśmy się pokazać zarówno miejsca znane turystycznie (La Paz, salary), jak te mniej znane. Szukaliśmy przygody na plantacjach koki, solnych pustyniach, jeździliśmy ciężarówkami i na pace samochodów, byliśmy na walkach Indianek, bawiliśmy z małpą w chowanego, schodziliśmy do tuneli kopalni, a nawet staliśmy u stóp Jezusa, czy obok dinozaurów! Boliwia pokazała nam swoje oblicze - kraju zachowującego tradycje, nie poddającego się globalizacji, żyjącego swoim rytmem. Oryginalnego i kolorowego. Biednego, ale pełnego godności.

Boliwia była wyprawą kończącą pewien etap historii Klubu. Można śmiało powiedzieć, że był to jeden z najbardziej bogatych w wydarzenia wyjazdów i nie zabrakło w nim niczego z rzeczy, z których jesteśmy znani.

Wyprawa rozpoczynała się w Brazylii, w Cuiaba. Rafał z Szefem przylecieli dzień wcześniej więc zdążyli spędzić czas na lokalnym weselu, rozchorować się i narobić kłopotów. 

Będąc w Cuiabie zrobiliśmy wypad do parku narodowego Chapada dos Guimaraes i wodospadu Veu de Noiva. Niestety obecnie nie można już schodzić do dżungli pod wodospadem, co znacznie zmniejszyło atrakcyjność tego miejsca. 


Teraz to atrakcja typowo turystyczna - a na nas czekała Boliwia i jej dzika autentyczność.

Caceres jest 2 godziny drogi od granic Boliwii, ale to ostatnie miejsce, gdzie można podbić paszporty. Policjant dość długo przyglądał się Szefowi oraz jego ulubionej koszulce. Dodatkowo zamiar wyjazdu do Boliwii (zapewne jak pomyślał patrząc na Szefa, "w interesach") sprawił, że funkcjonariusz nad czymś się zastanawiał. Potem stwierdził zapewne, że lepiej niech ten niebezpieczny osobnik opuści Brazylię i jedzie sobie do tej Boliwii. Z międzynarodowymi terrorystami są same problemy!


Na granicy z Boliwią kończy się porządny brazylijski asfalt, i dalej rozciąga tylko dżungla i dziurawa droga do najbliższej wioski. Oraz jedna taksóweczka, której właściciel po kursie przewiezienia połowy grupy poszedł w karnawałowe tango.

Bowiem w pierwszej boliwijskiej miejscowości San Matias - wrzał karnawałowy szał. Karnawał tu specyficzny, boliwijski. Młodzi ludzie jeżdżą pickupami po ulicach i strzelają z plastikowych karabinów na wodę do wszystkiego, co się rusza. Starsi za to chłoną masowo napoje alkoholowe, smarują się ropą naftową tłumacząc że jest "dzień brudu" (!), oraz bawią na wiele sposobów - np. urządzając korowody na ulicach. Nie ma zahamowań, jest radość życia i jej okazywanie!



Szybko dołączyliśmy (owacyjnie zaproszeni) do innej grupy miejscowych, świętujących pod sklepem. Zabawa była pełna śmiechu i żywiołowa jak jeszcze chyba nigdzie! Było oblewanie wodą, konkursy z nagrodami, stawianie sobie piwa na wyścigi i jegomość umorusany w ropie który najbardziej pijany, biegał jak szalony wkoło innych bawiących się.

Budka Telefoniczna w San Matias
Żywiołowość to zresztą ważna cecha mieszkańców San Matias. Umieją się bawić, ale równie mocni są w chwilach gniewu. Kilka miesięcy wcześniej w wiosce doszło do linczu. Przyjechało tu kilku brazylijskich złodziei samochodów. Po przejściu granicy czuli się tak bezpiecznie, że zaczęli imprezować z miejscowymi. W trakcie pijackiej kłótni jeden z brazylijczyków poczuł się urażony, wyjął broń i zastrzelił trzech Boliwijczyków, z którymi od początku wieczoru biesiadował.

Przybyli policjanci, Brazylijczycy zostali zamknięci w areszcie. Nie doczekali jednak świtu. Pełne złości rodziny zamordowanych zebrały swoich kuzynów, znajomych i sąsiadów. Finalnie niemal całe San Matias zeszło się pod areszt. Policjanci zostali grzecznie odsunięci na bok, drzwi celi wyłamano, i z dwoma aresztowanymi postąpiono "po boliwijsku". Byli przez tłum szarpani, bici i katowani, a na końcu jeden z miejscowych polał ich benzyną z kanistra i podpalił. 

Do San Matias przyjechały potem komisje policyjne z obu krajów i stwierdziły zgodnie, że trudno byłoby teraz aresztować całą wioskę. Sprawa więc jak to się mówi "rozeszła się po kościach"... 

W Boliwii nie ma zbyt dużego zaufania do państwa i jego opieki - ludzie załatwiają sprawy własnymi rękami.

Następnego dnia po hucznym końcu karnawału mieliśmy wydostać się z San Matias. Nie było to takie proste. Wioska leży na Pantanalu, skąd do rejonów gęściej zamieszkanych prowadzi tylko jedna gruntowa droga, mocno nadwyrężona po końcu pory deszczowej. Ponadto, po wielu godzinach starań objawiły się trudności w znalezieniu kierowcy, który posiadałby poniższe cechy: 

a - prawo jazdy (niewielu prowadzących samochody w San Matias posiada ten dokument. Z jakiś powodów u siebie nie mają z tym problemu, ale mogliby go mieć gdyby pojechali do innej prowincji).
b - samochód zdolny przejechać błotnistą trasę (posiadaczy takich samochodów jest w wiosce tylko kilka i rozmawialiśmy ze wszystkimi, z niektórymi po wielokroć - ci którzy mieli auto, nie spełniali niestety punktu c).
c - chęć do pracy. Takich osób w wiosce nie było. Jeden z miejscowych chciał nas zabrać, ale musiał jechać doglądać krów na polu. "Jeśli nie doglądnę, złodzieje przyjdą i ukradną mi krowy" - powiedział. Inny mówił, że chętnie by pojechał, ale dopiero w czwartek za tydzień. Siostra zakonna powiedziała nawet, że "nie widzę nadziei. Tu jest Boliwia".

Znalazł się w końcu jeden mężczyzna, posiadający i prawo jazdy, i odpowiedni samochód, i nawet chęć, aby jechać - tylko że niezbyt dużą. "Droga jest w kiepskim stanie, tak naprawdę to nie chce mi się tam jechać" - tłumaczył. Chęci przybyło mu ostatecznie po zainkasowaniu opłaty przekraczającej kilkukrotnie normy taksówkarskie za ten dystans. 

Po dokonaniu niezbędnych zakupów wyruszyliśmy w trasę przez Pantanal.

Na pace zawsze humory dopisują, szczególnie jak się ma worek z liśćmi koki i miejscową whisky w zanadrzu!

Po dziesięciu godzinach jazdy miny mieliśmy już nieco mniej wesołe :) Najlepsze było w nocy, kiedy coś wybudziło mnie ze spokojnej drzemki, wydawało mi się, że to jakiś ptak się drze, więc zacząłem mu odpowiadać, wydając z siebie przeraźliwe dźwięki. Na to Szef wybałuszył oczy i patrzył na mnie ze znacznie większym zaskoczeniem niźli z zaciekawieniem. Po chwili sam zorientowałem się, że te dźwięki to nie ptak, tylko Rafał wymiotujący za burtę :)
Ten rejon gdzie łączą się granice Brazylii, Boliwii i Paragwaju to ogromne bagno, które znane jest jako Pantanal. Żyje tu mało ludzi, za to dużo komarów oraz większych zwierząt - np. kajmanów, które są tu równie rozpowszechnione, jak u nas np. jeże.



A oto i kajman, przy którym stanęliśmy po godzinie jazdy. Zapewne zastrzelił go ktoś przejeżdżający tędy wcześniej i zostawił na szosie.



Zachód słońca nad Pantanalem

Przejazd do "cywilizacji" czyli najbliższego miasteczka zajął nam ponad 10 godzin. Nudę zabijaliśmy liśćmi koki i napitkiem, który się dobrze z nimi komponował.




Chiquitania - miejsce, gdzie zachowały się redukcje jezuitów (czyli takie minipaństewka, w których żyli w zgodzie misjonarze i chrystianizowani Indianie, historia doskonale pokazana w słynnym filmie "Misja"). Tutejsze kolonie jezuitów nie zostały tak jak w Paragwaju opuszczone - mimo odwołania kapłanów życie przez wieki toczyło się wkoło popadających w ruinę kościołów. Od lat 70. trwa ich konserwacja i odbudowa. Kościoły, utrzymujące swoją konstrukcję na potężnych, rzeźbionych balach drzew, bogato zdobione malunkami i rzeźbą robią kolosalne wrażenie.

Kadr z genialnego filmu "MISJA".





Przejazd do następnej wioski. W jedynym który odjeżdża tego dnia, napełnionym jak konserwa sardynkami autokarze. Co prawda na stojąco, bo miejsc siedzących zbrakło, lecz cóż z tego jedziemy w końcu pojazdem pięciogwiazdkowym, i na dodatek "Super Luksusowym" jak informował napis na burcie!



Tak tu się żyje
Najczęściej wszyscy wsiadaliśmy do jednej taksówki. Nikogo to nie dziwiło. Toyota Corolla Combi bez problemu mieściła siedem osób plus kierowca z bagażami. Rafał z Szefem siedzą w bagażniku :)
 
Rafał z miejscowym cygarem

Kąpiel na ciepłych źródłach, woda była w niektórych basenach prawie że gorąca!

Kogut na obiad
Po kilku dniach zwiedzania kościołów, klimatycznych wiosek, wizycie na gorących źródłach (przyjemnie, mimo że ogólnie było mocno upalnie) dotarliśmy do Santa Cruz de la Sierra. Na trasie nasz nowy szofer uwielbiał testować swoją toyotę w najbardziej ekstremalnych warunkach drogowych. Z dziką ochotą wjeżdżał w drogi dla traktorów na terenie kolonii mennonitów bo chciał nam pokazać, że jego pojazd nie boi się żadnych wyzwań. 

"To się nazywa przygoda!' - krzyczał za każdym razem, gdy udało się wygrzebać z miejsc, skąd zdawało się, wygrzebać się już nie da. A udawało się, choć czasem musieliśmy pchać!








Santa Cruz - największe miasto Boliwii, centrum życia tropikalnej połówki kraju. Spotkaliśmy się tutaj z naszym znajomym Alexem, który pokazał nam miasto wieczorową porą. 

Katedra
W Santa Cruz zaczynała się nasza pętla objazdu wkoło Boliwii. Mieliśmy tu wrócić pełni wrażeń, na pace wielkiej ciężarówki.

Stąd wyruszyliśmy w ciekawe miejsce - do Chapare. Prowincji znanej tylko z jednego - produkcji liści koki (z czego jest oficjalnie znane) i z produkcji kokainy (w laboratoriach ukrytych w dżungli, o tym nikt miejscowy nie lubi mówić). W Chimore powitał nas rzęsisty deszcz, a w przerwach wiec karnawałowy oraz ataki oblewania wodą. Tu zabawa wciąż trwała, w dodatku wyjątkowo zajadle, można było zatęsknić za San Matias. 



Następnego dnia zwiedzaliśmy plantacje produktu, z którego Boliwia słynie. Liście koki po zebraniu są suszone na słońcu w ten sposób:


A oto i jedna z plantacji. Lokalne rodziny ma od rządu zezwolenie na prowadzenie niewielkiego poletka koki. Liście z tych plantacji idą do sprzedaży na rynkach całego kraju... Do produkcji narkotyku służą liście z plantacji "nielegalnych", ukrytych w dżungli. W tym roku rząd Boliwii złożył w ONZ plan aby zalegalizować kokę w formie liści. Kto wie, może pewnego dnia będzie można kupić ją w sklepach poza Boliwią i Peru?



A to hurtownia liści koki w Chapare. Każdy z tych worków 
zawiera 25 kilogramów liści:



Rankiem pojechaliśmy do niezwykle ciekawego miejsca. Lokalna rodzina prowadzi w środku dżungli prywatne zoo, gdzie można zobaczyć kajmany, oswojoną małpę, coati, żółwie i wiele innych zwierząt. Nie tylko zobaczyć - można je też dotknąć, zrobić zdjęcie, czy pobawić się. W tym ostatnim celuje oswojona małpa Martinia, szalejąc z gośćmi i wzbudzając ich popłoch.

Nasz przewodnik, 11-latek Lucas. Jeśli turystyka się nieco rozwinie, będzie stanowić dla miejscowych alternatywę od pracy przy produkcji koki i kokainy, co jest niemal jedynym zajęciem ludzi w Chapare.





Rodzina prowadząca zoo ma również swoją plantacyjkę koki

Martinia włazi Lucasowi na głowę

Jacyś dwaj rozbitkowie

Martinia odpoczywa na plaży, pozując nam do zdjęć

A tymczasem Coati bawi się plecakami tych, co poszli się kąpać

Z Chapare jeden skok ekspresowym samochodem i jesteśmy w Cochabambie. Tu, w trzecim mieście Boliwii trochę lokalnych ciekawostek. Oto jak wygląda miejscowy kantor wymiany walut:


Tutaj targowisko ze stoiskiem, gdzie kupuje się kokę

I widok na całą Cochabambę z Jezusa. Mniejszego co prawda, niż ten w Świebodzinie

Targowiska jak wszędzie w Ameryce Łacińskiej są niezwykle kolorowe i pełne życia.


Nie każdy Boliwijczyk ma dach nad głową
Rafał postanowił strzelić sobie polerkę na lakierkach:)


W Cochabambie dla odmiany nocowaliśmy w hotelu, prowadzonym przez Serba. Od tego miasta powoli zaczynały się góry i zaczynała wraz z nimi górska kultura Keczua i Ajmarów. Już wkrótce miało się zrobić bardzo egzotycznie. I coraz trudniej z oddychaniem ze względu na mniejszą ilość tlenu w powietrzu.


Ale tymczasem brylowaliśmy na wernisażu w Cochabambie pijąc z 
artystami lokalną wersję absyntu

Za Cochabambą szosa wznosi się serpentynami coraz wyżej i wyżej, aż na ponad 5000 metrów nad poziom morza. Za oknami widać surowe krajobrazy, przejrzyste niebo, palące ostro słońce i ubogie wioski. Ludzie żyjący w tych miejscach są wierni tradycjom swoich ojców i żyją tak, jak kiedyś. Na tym filmiku widać wiejskie targowisko połączone z tradycyjnymi tańcami, muzyką i jedzeniem. To właśnie są rzeczy najbardziej cechujące Boliwię - dawne obyczaje nie zostały wyparte przez nowoczesność. Wciąż żyją w sercach ludzi; biorą sobie oni z cywilizacji jej niektóre elementy (telefony komórkowe, telewizja), nie zmieniają jednak samych siebie. Styl życia pozostaje taki sam. Świat się zmienia, tradycje boliwijskie zostają jakie były. Jak długo to jeszcze potrwa - jedno pokolenie, może dłużej?







Trafiliśmy na miejscowe święto i wielką fetę wysoko w górach!





Miejscowa Indianka prowadzi rozmowę przez telefon! 

A ten jegomość nie rozmawia przez telefon tylko przykłada zakupionego loda do swojego polika, który napuchł mu jak bania od chorego zęba - musiał cierpieć okrutnie. Jechał z nami autobusem prawdopodobnie do dentysty.

A tak się przewozi tutaj zwięrzęta, wszystkie grzecznie siedzą na dachu i ani myślą z tej wysokości i to jeszcze w czasie jazdy skakać w dół i gdziekolwiek uciekać.

Popołudniem docieramy do Quime - zagubionego pośród gór przyjemnego miasteczka. Już w czasach przedinkaskich w Quime krzyżowały się szlaki handlowe. Dziś to górska wioska gdzie znaczna część ludzi żyje z górnictwa. Nocujemy tu w hoteliku, który wybudował pewien oryginalny Amerykanin. Miejsce ma niezwykły klimat.

 Żeby tu dojechać trzeba pokonać góry, droga wije się serpentynami w pięknej scenerii.
 
Boli trochę głowa, bo jesteśmy prawie na wysokości najwyższego szczytu Europy.




Ten hotel gorąco polecamy wszystkim przybyłym w ten jakże odległy i rzadko odwiedzany zakątek świata.




Centrum Quime
Na obiedzie
Kolacja oczywiście z Cuba Libre
Następny dzień, 5 rano - grupa górników wysiada z ciężarówki przed kopalnią kobaltu. Tak oto poznajemy górników i ich życie - jedziemy razem z nimi do ich pracy! Kopalnia jest w górach nad wioską Quime, jakieś 1000 metrów wyżej. Zawrotne wysokości przy których my ledwie oddychamy to dla Boliwijczyków miejsca zwykłego życia.

Wyruszamy bardzo wcześniej rano


 Miejscowi są nieco zdziwieni naszą obecnością na pace ciężarówki ale nastawienie mają bardzo przyjazne.

 Ta Pani jedzie na górę też do pracy, będzie gotować posiłek dla górników. Jak każdy wsiadający na pakę, musi pokonać poważną przeszkodę, a mianowicie wysoko posadowioną burtę ciężarówki.



Widok na Quime w dole

Kopalnia, jak wiele innych w Boliwii, jest skromna, warunki pracy ciężkie. Wydobywany tu kobalt Boliwia sprzedaje za bezcen międzynarodowym monopolistom, którzy potem puszczają go na rynki światowe już po wysokich cenach.


Tak wygląda wejście do szybu kopalni. Przez tą dziurę wypompowywana jest woda z tuneli

Przed pracą górnicy zwyczajowo siadają na wspólne żucie liści koki




Mała osada przy zejściu z kopalni. Typowa architektura boliwijskich wsi w górach

Z Quime nazajutrz pojechaliśmy do La Paz. Zatrzymaliśmy się jednak na krótko, aby wrócić tu po wycieczce na jezioro Titicaca. To miasto prawie w ogóle nie zmieniło się od naszej pierwszej w nim wizyty. To niesamowite, bo tutaj rozpoczęła się nasza darienowa przygoda - to tuja zaczynaliśmy pierwszą wyprawę z Klubem Darien.




Płody lam kuszą klientelę obiecując szczęście i dobrobyt każdemu potencjalnemu nabywcy.

Na ulicach siedzą ludzie, którzy z liści koki przepowiadają przyszłość wszystkim chętnym.
   
Jedno z nas odważyło się spotkać z wróżbą oko w oko, dziś już wiemy, że wróżba się sprawdziła!

Muzeum koki, czyli surowcem, który zdominował niemal cały świat i którym cała Boliwia stoi.
 



Jak miejscowy chce napisać pismo urzędowe to przychodzi do tego Pana, który swoje biuro prowadzi na ulicy. Nie trzeba wcale umieć pisać i czytać, aby móc załatwić swoje sprawy.
La Paz nocą
Trafiliśmy do przyjemnej kubańskiej knajpy na koncert gorącej latynoskiej muzyki.


Wyspa słońca - panteon Bogów dla Inków. Docieramy tu po krótkim trekkingu przez wioski i przeprawie łodzią motorową. Będąc tu od razu widzimy, dlaczego Inkowie tak wielbili to miejsce. Magiczne wschody i zachody słońca, widoczne na horyzoncie szczyty Kordyliery Królewskiej i na płaszczyznę jeziora leżącego na 3800 metrach. Widoki fascynują.

Obeszliśmy całą wyspę dawnymi szlakami inkaskimi i na turystycznym promie wróciliśmy na stały ląd.



















Nadszedł wreszcie czas na spenetrowanie w pełni La Paz, stolicy Boliwii (a precyzyjnie jednej z dwóch stolic). Mimo wielkości i nowoczesności metropolii czuć tu tradycje Ajmarów, wszędzie widać ich typowy styl życia, a samo miasto ma atmosferę górskiej wioski.

Na dworcu autobusowym

W takich hotelach lubimy nocować :)

Pełen życia plac San Francisco

Szef z okazji przybycia do La Paz zamówił sobie specjalną fryzurę
(za której wykonanie fryzjer zamówił specjalną cenę)


Więzienie San Pedro. Najweselsze więzienie świata, kiedyś popularna atrakcja dla turystów, którzy za ustaloną opłatą dla strażników mogli zwiedzać jego wnętrze oprowadzani przez więźniów. San Pedro jest pełne atrakcji, zapewnianych dzięki potężnemu systemowi korupcyjnemu. W zasadzie można powiedzieć - za tymi murami wszystko można sobie kupić. Więźniowie mieszkają w kupowanych na własność celach wraz z żonami i dziećmi, wewnątrz murów są sklepy, restauracyjki, bimbrownie oraz nawet fabryki kokainy. Za ustalone sumy załatwia się przepustki na wizyty za murami, można sprowadzać sobie dania z restauracji, raz w roku urządzany jest "dzień więźnia" z grillem i piwem. 

To nie tak, że wszystko wolno. Rozrabianie jest w złym tonie - jak ktoś rozrabia, przenosi się go do ciężkiego więzienia, gdzie nie jest tak dobrze.


Na zdjęciu widoczna brama oraz czekających na wizytę gości - kolejka dla 
mężczyzn oraz kobiet

Od czasu gdy były pensjonariusz tego przybytku Rusty Young wydał w Anglii książkę o San Pedro i swoim w nim pobycie, władze zakazały wycieczek gringos do wnętrza zakładu. Komandante po długiej rozmowie stwierdził, że nie, dla nas też nie zrobi wyjątku. Musieliśmy wracać do centrum jak niepyszni, ale tu zaraz czekały inne atrakcje - ulicami sunął tłum odświętnie przebranych kobiet, tańczących tradycyjną Morenadę





Między La Paz i biednymi przedmieściami El Alto wybudowano kolejkę linową, która ma zapewnić sprawny transport mieszkańcom. Niestety nie załapaliśmy się na otwarcie - miało odbyć się za tydzień.


Widok na La Paz z góry





Do El Alto pojechaliśmy zobaczyć "wrestling po boliwijsku". Chmm... trochę to zabawne, a trochę dziwne. Chodzi o pokazy udawanych walk cholitas, czyli boliwijskich kobiet ze wsi. Walki przeprowadzane są w najróżniejszych wariacjach, dużo jest grzmocenia się na ring, krzyków i gonitwy. Publiczność to patrzy osłupiała, to wybucha śmiechem. Co ciekawe, więcej jest tu chyba turystów niż miejscowych.


Tak, to jedna z czołowych zawodniczek, które tłuką się na tej arenie

A tu z boku opiera się adwersarz, który zaraz wkroczy na ring

Ostre starcie...

A kilka chwil później kolejny osiłek błaga o litość

Wtem sytuacja na ringu komplikuje się w nieprzewidziany sposób - oto cholitę napada naraz dwóch osiłków, a tymczasem z trybun podrywają się dwaj biali chudzielcy, zdzierają z siebie ubranie - okazuje się że pod nim mają stroje sportowe i biegną do walki. Po chwili wszyscy naraz okładają się i gonią wkoło ringu niczym w Benny Hillu. A publiczność patrzy po sobie i mamrocze - "co tu jest kurde grane?!"




Triumf zwycięzców

A po nim dwie cholitas okładają się między sobą. Więcej nie oglądaliśmy, trzeba było spieszyć się na nocny autobus (nie dodając, że wszyscy chyba mieli już dość)



Tutaj rozdzieliłem się z grupą i udałem na podbój pierwszego w życiu sześciotysięcznika. Okazało się, że góra mnie przerosła. Po morderczej nocne wspinaczne, na około czterystu metrów od szczytu musiałem powiedzieć pas i zawrócić. Potem dowiedziałem się od Rosjanina z którym szedłem w parze, że nikt tego dnia góry nie zdobył. Rusek wszedł dwa dni później.








Kolejny długi przejazd i rano zaczynamy objazd salarów. To najbardziej znana atrakcja turystyczna Boliwii. Widoki z tej trasy są naprawdę nie z tej ziemi i jedyne co zakłóca ich wspaniałość to liczni turyści. Od innych przyjezdnych zdążyliśmy się odzwyczaić podróżując po tym kraju, tymczasem salary wyglądają, jakby cały ten tłum gringos pojawił się właśnie tutaj (przybywając prosto z walk cholitas). 

Cmentarzysko pociągów obok Uyuni

Śmieszne zdjęcia na salarze - największym jeziorze solnym świata

"El Jefe" maszeruje przez salar

Kierowca w nagłym odruchu zostawił nas na środku salaru. Musieliśmy iść dalej na piechotę


Wyspa na salarze

boliwijskie pejzaże






Mała osada obok szosy na Chile. Wysokość ponad 4000 mnpm, zimno, wietrznie, kilka chałup na krzyż, jeden sklep (w którym dominują produkty alkoholowe). Zapytaliśmy faceta ze sklepu:
- Czy tutaj zawsze tak wieje?
- Nie, tylko 10 miesięcy w roku.
- A przez pozostałe dwa miesiące?
- Wtedy wieje w drugą stronę.



Tu już u niektórych zaczęło wychodzić zmęczenie wyprawą. Po zjawieniu się w miejscu noclegu od razu padali na łóżka bez sił. Odzyskiwali świadomość dopiero na kolacji.

To już kolacja, chłopaki trochę wypoczęły, ale wciąż wykazują nie za duży entuzjazm do dalszych przygód na boliwijskich szlakach. 

Świt, przejście między gejzerami na wysokości prawie 5000 mnpm



Wreszcie z bliska - lamy!

Osobliwości geologiczne


Potosi to jedno z najbardziej niezwykłych miast Ameryk. Miejsce, gdzie odkryto czerwoną górę wypełnioną pokładami srebra, którego wydobycie zapewniło rozwój Hiszpanii na kolejne wieki. Potosi było dzięki złożom srebra najbogatszym miastem świata. Do niewolniczej pracy zmuszano lokalnych Indian, praktycznie wyniszczając ich populację. Chciwość hiszpańskich zarządców nie znała granic - gdy wymarła większość zdrowych mężczyzn z okolic Potosi, zaczęto sprowadzać do pracy niewolników z Afryki. A w mieście budowano kolejne pyszne kościoły i siedziby władzy.

Dziś Potosi to perła architektury kolonialnej. Byliśmy też w działających do dziś kopalniach, w których warunki pracy są niczym wyjęte ze średniowiecza. Z kiedyś bogatych złóż zostały marne resztki, zapewniając pracę ludziom, którzy wezmą każde zajęcie w tym rejonie kraju gdzie ziemie są nieurodzajne, a bieda jest powszechna.
Miasto jest piękne i na wszystkich przyjezdnych robi ogromne wrażenie


Góra srebra zmalała od czasów konkwisty, co widać na starych hiszpańskich rycinach.



Wybraliśmy się na wycieczkę do kopalni Rosario. Muszę przyznać, że to nie jest li tylko komercyjna atrakcja turystyczna. Choć to wyjście organizuje biuro turystyczne zlokalizowane w centrum miasta, to nie ma tu żadnej ściemy i drogi na skróty. Zabierają zwiedzających do serca kopalni, gdzie jest strasznie gorąco, wszędzie unosi się pył, wkoło rozlega się ogromy huk pracujących bez przerwy młotów pneumatycznych. Zwiedza się w trakcie prac w kopalni, co chwile na pełnym gazie górnicy przepychają wózek z urobkiem. Byliśmy na samym przodku kopalni - tego przeżycia nie da się opisać. Zawsze wiedziałem, że praca górnika jest ciężka, ale nigdy nie przypuszczałem, że aż tak ciężka. Średnia życia górnika jest bardzo niska, ponieważ jest dużo wypadków i bardzo ciężkie i prymitywne warunki pracy. Ci którzy przeżywają lata i tak zapadają na pylicę krzemową, która to choroba jest wyrokiem śmierci.



Handlarka liści koki




Na przodku kopalni



Podziemny władca kopalń trzymany przeze mnie za ogromnego penisa, symbol siły.
Piękne dziewczyny zachęcają i tutaj górników do pracy.

Boliwijczycy lubują się w tortach
Żadne mięso tu się nie marnuje


Sucre znane jest z licznych pozostałości śladów dinozaurów, które odkryto na terenach lokalnej cementowni. Nie spodziewaliśmy się jednak że zastaniemy tam coś więcej niż ślady!





W Sucre gdy dotarliśmy na odpowiednią wylotówkę okazało się, że spóźniliśmy się już na ciężarówkę do Santa Cruz. Siedliśmy, bo w Boliwii w takiej sytuacji siada się i czeka, aż sytuacja sama się rozwiąże. 
No i się rozwiązała. 
Pojawiła się pusta ciężarówka z samotnym kierowcą, który ochoczo przyznał nam, że właśnie jedzie do Santa Cruz po towar. 
- Ile czasu zajmie dojazd? - zapytałem.
- Dojedziemy bardzo szybko, ponieważ nie wiozę towaru, więc ciężarówka jest lekka i przegoni wszystkie inne.
- Ale ile czasu mniej więcej to zajmie?
- Dokładnie nie wiem, ponieważ jadę tam pierwszy raz w życiu. Ale bardzo szybko, z pewnością.
- Ale znasz trasę?
- Tak, trafić jest prosto, muszę tylko jechać za światłami innej ciężarówki, która jedzie w tamtą stronę. 
Po zastanowieniu dodał:
- Powinniśmy być na miejscu na rano.

Rano... 
Rano, po nocy spędzonej na pace zagrzebani między plecakami, ledwie żyjąc od wstrząsów byliśmy ledwie... w połowie drogi.

500 kilometrów wykrotów, bezdroży, widzianych w mijanych przepaściach wraków, liczne postoje... 

Jechaliśmy przez ciekawe krajobrazowo rejony, m.in. okolice Vallegrande gdzie walczył i został schwytany słynny "Che" Guevara. Po drodze dosiadł się do ciężarówki lokalny chłop. Opowiadał, że jego sąsiad sprzedawał żywność partyzantom "Che". Rewolucjoniści płacili sowicie dolarami lecz narzekali, że Boliwijczycy nie garną się, aby wstępować w ich szeregi. 

Przejazd zajął w sumie około 24 godzin. Nasz kierowca nie spał ani przez sekundę, jadąc non stop nocą i kolejnym dniem - tylko dokupował sobie na każdym postoju kolejny woreczek liści koki. 



Tak przemieszczają się prawdziwi podróżnicy!

A tu leżą ci podróżni, którym się nie udało...


 


Ciężarówka stoczyła się w przepaść, na razie trzeba wyładować z niej cement, żeby potem móc ją wyciągnąć.

Ten napis po dwudziestu godzinach jazdy na pace wcale nie dodał nam otuchy!

Na szczęście Boliwijczycy doskonale wiedzą w jakich butelkach należy serwować zimne piwo zdrożonym podróżą przyjezdnym (a jest to litrowy rozmiar). W tym miejscu w mieście Santa Cruz dopełniona została nasza pętla wkoło Boliwii. 
 

Puerto Quijarro - W tym obskurnym miasteczku na granicy z Brazylią zwyczajowo pojechaliśmy na wycieczkę po Pantanalu, organizowaną przez Marynarkę Wojenną Boliwii. Wycieczka odbyła się z komplikacjami, gdyż rzęsa niespodziewanie zarosła wyjście z portu, powodując paraliż całej Boliwijskiej Marynarki Wojennej. W końcu udało się wypłynąć niewielką łódką. Niestety, anakondy znowu się pochowały.




Brazylia przywitała nas polską wódką w sklepie

Sao Paolo - ostatnie poznawane przez nas miasto Ameryki Południowej w tej wyprawie. Jest molochem, który robi wrażenie na każdym odwiedzającym, szczególnie odczuwa się jego przytłaczającą wielkość i tętniące na ulicach życie. Wreszcie odwiedziliśmy porządną restaurację z grillem i mięsem sprzedawanym na kilogramy. Najedliśmy się do syta.
Wszyscy byli wykończeni trudami podróży, zmęczenie jednak szło w parze z liczbą atrakcji i egzotyki, która w Boliwii czeka dosłownie na każdym kroku.

Wyprawa przez Boliwię była zwieńczeniem działań klubu. 
Dziękujemy wszystkim za udział. Te chwile zostaną w nas na zawsze.

Grupa mam nadzieję, że w komplecie stawi się w przyszłym roku na podbój PERU!
Łukasz i Tomek