wtorek, 15 listopada 2011

Wenezuela 2011 - relacja


Mój znajomy kiedyś powiedział - "Caracas wygląda tak, jak pokazują Amerykę Południową na amerykańskich filmach", i coś w tym jest. Miasto ma złą sławę, podbijaną w ostatnich latach rankingami, z których wynika, że metropolia prowadzi w światowych statystykach zabójstw i innych przestępstw z użyciem przemocy, i że strzelają się tu bardziej, niż w Bagdadzie (a przynajmniej bardziej celnie). Statystyki nie kłamią, ale to nie znaczy, że spacer po ulicach Caracas jest zaraz jakąś lekcją przetrwania na froncie. Zachowując ostrożność, unikając łażenia po ulicach o nieodpowiedniej porze (po zmroku niewiele miejsc jest jeszcze "odpowiednie") z dużą szansą można zagrożeń uniknąć. 

Udało się to wszystkim uczestnikom wyprawy "Dzikość Natury" do Wenezueli, którzy przybyli do kraju w kilku niezależnych ekipach, różnym czasie i godzinach. Ekipa "Amerykańska" z Michałem nadgorliwie stawiła się w Caracas już 3 dni przed rozpoczęciem wyprawy, spędzając czas na tradycyjnych klubowych rozrywkach. Do przybycia reszty grupy byli już tak rozruszani, że połowa dzieciaków w ulicy pod hotelem gadała już po polsku. Rozeznanie w lokalnych barach było tak pełne, że w wieczór inauguracyjny nawet tak zaprawieni zawodnicy jak "Złodzieje Namiotów" poszli prędko spać.

El Comandante idzie naprzód, robi swoje i nikt mu nie podskoczy. Centrum Caracas.


Caracas przygotowane na ekipę z Klubu Darien:


Cyberpunkowe klimaty nocnego Caracas z dachu hotelu.



Następnego ranka kończy się pitolenie i ruszamy wcześnie na wycieczkę po mieście. Jej najciekawsza część to przejażdżka nowowybudowanym metrocable wiodącym nad kwartałami ranchos. Kolejki wiszące budowane są w ostatnich latach w największych dzielnicach slumsów Ameryki Południowej, dając możliwość taniego i sprawnego transportu dla ich mieszkańców. Ten rewelacyjny pomysł rozpoczęto od Medellin w Kolumbii, Caracas, od niedawna działają pierwsze "podniebne linie metra" w favelach Rio de Janeiro. Przejażdżka nimi to świetna okazja, by zobaczyć miasta z zupełnie innej perspektywy.






Potem wizyta u cinkciarzy, pakowanie i z Caracas tzw. "błyskawiczny" przejazd do Puerto La Cruz, gdzie były wielkie karaluchy, biba na deptaku i, niestety niedoszłe (na skutek opóźnień w transporcie zatrzymywanym na punktach kontrolnych) spotkanie z Panem Jerzym, Polakiem mieszkającym od wielu lat na miejscu. Szkoda, bo spotkania z rodakami w dalekich krajach i wysłuchanie ich niesamowitych nieraz opowieści to zwyczaj, który uskuteczniamy gdy się tylko da.


Nazajutrz Ciudad Bolivar, a stamtąd po nocy - Przelot awionetką, Canaima i wodospad Angel - Flagowe atrakcje Wenezueli (zdjęcia pochodzą od Arka):



Nocny autobus na koniec kraju i tam dzień względnego relaksu... Skok na brazylijską stronę granicy. Najlepsze miejsce na świecie aby się najeść - brazylijska churrasceria. No chyba, że ktoś się woli bawić w jakieś sushi, wodorosty, potrawy miniaturowe, zdrową żywność i inne głupotki...


A najeść się trzeba było, bo następnego dnia rozpoczęliśmy KONKRETNY trekking. Gran Sabana, wielka równina. Na dzień dobry przebudzenie o świcie i przejazd na pace ciężarówki do indiańskiej wioski, skąd wyrusza się na Roraimę, najwyższe tepui.

Załadunek sprzętu na nasz wehikuł (w Klubie Darien zawsze podróżujemy w sposób najbardziej przygodowy):




W wiosce już szykowano śniadanie, oraz zbierali się do drogi nasi tragarze, przewodnik oraz kucharka. Nie byli to ludzie pierwszej młodości, a Eularia (kucharka) wogle nie była jeszcze na Roraimie, więc tempo wykonania 8-dniowego treku w niecałe 6 dni było dla niektórych niemałym szokiem. Niektórzy już nawet zaczęli narzekać na wolne tempo tragarzy, czy podśmiewać się z parasola niesionego przez kucharkę, ale gdy podczas masakrycznej ulewy pierwszej nocy kobieta tym właśnie parasolem chroniła gotującą się kolację przed walącym jak z cebra deszczem, reakcją mogło już być tylko uznanie.

Pierwszy postój na treku.

Przed nami Roraima. Jeszcze tylko "media hora". A chmury gęstnieją..
.

Udało się mimo małego buntu załogi przeforsować plan "wysokokondycyjny" a nawet rozłożyć obozowisko zanim rozszalała się burza. Najbardziej nadgorliwa część grupy powędrowała nawet o jedno obozowisko za daleko. Gdyby nie zostali drogą radiową powstrzymani, zrobiliby całą Roraimę w 2 dni.

Oto "campamento militar" w ranek po burzy. Wtedy to chyba, w ramach walki o przetrwanie, zawiązała się szajka znana jako "złodzieje namiotów".


O burzy już wszyscy zapomnieli, słońce pali niemiłosiernie. Zapychanie na górę. Jeszcze tylko media hora.


A to już widok ze szczytu podejścia na Roraimę. Nadgorliwcy dotarli 2 godziny przed resztą, po czym wypili cały rum.


A to już następny dzień i kawał drogi dalej, druga strona Roraimy i widok na brazylijską stronę granicy (gdy miało się tyle szczęścia, że akurat chmury zwiało).



Najpiękniejszy z "hoteli" na szczycie Roraimy, Coati, na brazylijskiej stronie góry. Do tego miejsca niedzielni trekkerzy nie docierają. W ogóle mało kto tu dociera. Miejsce jest za to niesamowite. Tu można było się poczuć niczym prawdziwy jaskiniowiec. Nigdzie tak nie smakował też ryż z termitami.

"Termit" to w ogóle osobna historia. Na początku wieść, że nasi przewodnicy i tragarze przyprawiają swoje potrawy indiańską przyprawą wykonaną z termitów budził pewne kontrowersje. Potem jeden i drugi odważny spróbował termita, i tak się zaczęło - do końca trekkingu termit miał większe powodzenie niż chili, keczup i musztarda razem wzięte, komu trafił się "większy egzemplarz" był największym szczęściarzem, a słoik z tym wyszukanym daniem został całkowicie wykończony.



Kolejny dzień, eksploracja najbardziej niedostępnej części Roraimy, aby dotrzeć do jeziora Gladys. Po drodze różne ciekawe przeszkody i utrudnienia, stworzone specjalnie dla nas przez matkę naturę.



To już w drodze powrotnej, odpoczynek przy punkcie trzech granic. Wszyscy ledwie żyją, ale humor dopisuje.


Podziemne jeziorko. Gdy się zbliżyliśmy, wychynął z jaskini jaskiniowiec, po czym zaczął robić dużo hałasu i wymachiwać rękami. ;) Przerażeni szybko opuściliśmy to miejsce.


Powrót odbywał się gładko, lekko i szybko, na wyścigi spowrotem do cywilizacji, w pięknej pogodzie i widoczności.

Potem były transakcje zakupu złota w Santa Elenie w siedzibie rady sądowniczej, przejazd przez całą Wenezuelę i 1001 checkpointów, odzyskiwanie studolarówki zaginionej w wyniku gorliwych działań miejscowego stróża prawa (akcja zakończona powodzeniem), wreszcie...

... po wielu trudach i wyrzeczeniach....

... czekał na nas karaibski raj...

(co prawda z lekka wyludniony i wyciszony).


Przygotowania do skromnej imprezy kończącej wyprawę:


Już nie ma zimna, nie ma "media hora", nie ma pośpiechu. Jest tylko czas na pełen relaks i odprężenie.





Zajebista restauracja w lokalnym kurorcie, jej przygotowanie na wizytę gości było niewiarygodne i nawet na najbardziej zatwardziałych weteranach trzeciego świata zrobiło mocne wrażenie.
- Jest piwo?
- Jest.
- Prosimy 3 puszki.
- Niestety, mamy tylko dwie.
- O to niedobrze, jest nas kilkanaście osób i zostaniemy na tej plaży jeszcze kilka godzin.
- Jutro przyjdzie dostawa piwa.
- No dobrze, a co jeszcze macie? Co jest na obiad?
- Niestety, nie ma jedzenia a poza tym kucharka przyjedzie jutro.
- A więc nie ma NIC do jedzenia w tej restauracji?
- Dzisiaj nie. Ale będzie jutro.



Impreza końcowa w pełnym swingu. Antek z Tomkiem postanowili rozruszać bandę smutasów i pokazać im, jak się tańczy. Pokaz był taki, że nikt nawet nie ośmielił się stanąć w szranki. To był pamiętny wieczór...


Na koniec zostały powroty a zatem całe przyjemności wynikające z tego, że "komendante walczy z narkotykami" - jakieś 3 drobiazgowe kontrole osobiste zanim usadziło się tyłek w samolocie. Ale to i tak dobrze, bo złodziei namiotów wzięli nawet na prześwietlenie, niestety żadnych namiotów w ich wnętrznościach nie odkryto.

1 komentarz: