poniedziałek, 24 czerwca 2013

Centroamerykańska Włóczęga 2013 - relacja!

Ta wyprawa była z wielu względów dość nietypowa, obfitująca w zarówno pozytywne jak i mało pozytywne aspekty. Był to najbardziej wymagający program ostatnich lat - 8 krajów w niespełna cztery tygodnie. 

Tempo było szybkie, pobudki wczesne a niewygody dawały o sobie znać. Nie była to wyprawa łatwa.

Lotnisko we Frankfurcie. Grupa klubowiczów ustawia się w kolejce do odprawy po wyjściu z samolotu z Warszawy. Uśmiechnięci, zadowoleni - jeszcze tylko nocka w samolocie i będą w Kostaryce. 
Ale los ma inne plany. Na drodze stoi Helga, strażniczka sprawiedliwości niemieckich linii Condor. Sprawdza bilety i wpuszcza pasażerów do samolotu.
Od lat latamy do Ameryki Łacińskiej wlatując do jednego kraju i wylatując z innego, takie bilety są nieco droższe, ale zapewniają możliwość zwiedzenia więcej. Nigdy nie mieliśmy żadnych problemów, ani z Condorem, ani z żadną inną linią lotniczą.
Dziś problem jest. Helga rzuca okiem na bilety i pyta:
- A bilety na powrót są?
- Oczywiście, są - grupa pokazuje bilety na powrót do Polski po wyprawie, z Cancun do Warszawy.
- Ten bilet się nie liczy. Musi być bilet na wylot z kraju przylotu, z Kostaryki. Takie jest prawo - mówi Helga i rozpoczyna się wielogodzinna nerwówka. Lot stracony, noc spędzona na lotnisku, bukowanie innego lotu - tym razem do Panamy i niekompetencja biura które sprzedało bilety w Polsce. 

Ta decyzja bezdusznej niemieckiej urzędniczki zdeterminowała bardzo wiele wydarzeń. Pierwszym z nich było oczywiście niewejście na pokład samolotu do Kostaryki, potem była konieczność zmiany programu wyprawy, przymusowy lot do Panamy, a przede wszystkim ciążąca nad grupą niepewność związana z biletami powrotnymi, bo nie mieliśmy pewności czy są one ciągle ważne.

Mapa trasy wyprawy (trzebaby dodać jeszcze Jukatan).


1. PANAMA

Wynikiem niefortunnej sprawy na lotnisku była zmiana programu i lądowanie ekipy w Panama City. Tym sposobem kraj który tym razem miał być wyłączony z wyprawy dla oszczędności czasu sam o sobie przypomniał!
Panama City to najciekawsza ze stolic Ameryki Centralnej. Spędziliśmy tu tym razem niespełna dwa dni.


Wizyta w najlepszym klubie Panama City - Cantina Aurora, słynącym z nieziemskiej atmosfery. Nie ma lepszego miejsca na rozpoczęcie zwiedzania miasta.


Aurora gdy zabawa się już rozkręciła.


Miejsce, które w Panamie odwiedzić trzeba - śluzy kanału.


2. KOSTARYKA

Po popołudniu i nocy spędzonej w San Jose jedziemy 5 godzin do miejscowości Fortuna koło wulkanu Arenal. Niestety miejscowi nie zapłacili za lawę i od kilku lat Arenal bardzo niechętnie wybucha i prawie nie puszcza już lawy. Całe szczęście pobliski wygasły krater Chato wciąż zachęca do pieszych wędrówek.
Tradycyjnie droga prowadząca na szlak trekkingowy była pilnowana przez cwaniaków, żądających zapłaty.
- Zapłaty za co? Dostęp do parku narodowego jest wolny - mówimy.
- Jak to za co - za przejście tędy! Droga prowadząca do terenu parku jest płatna! Chcecie wejść to musicie nam zapłacić po 10 dolarów!
- W takim razie nie zapłacimy, z drogi!
Awantura stała się całkiem zabawna bo gdy ruszyliśmy dalej, a cwaniacy próbowali nas zatrzymać kolejno - strasząc policją, potem grożąc przemocą i zastawiając przejście ("żywy mur" tworzony przez 2 osobników jest jednak zwykle mało skuteczny ;). Trzeba przyznać że od ostatniego razu cwaniacy wzrośli liczebnie oraz stali się bardziej namolni.
Po tej nerwowej przepychance w szybkim tempie pokonaliśmy zbocze i znaleźliśmy na terenie parku narodowego. Można było już spokojnie delektować się krajobrazami, popływać w jeziorku wypełniającym krater i wrócić okrężną drogą akurat na wieczór do miasteczka. 




Powrót odbywał się przez dość rozległe tereny obserwatorium wulkanologicznego.  


Wieczorem był wypad na kąpiel w gorących źródłach, i picie rumu z wnętrza arbuza. Takie było pożegnanie z Kostaryką, krajem który tym razem potraktowaliśmy dość pobieżnie. Kostaryka jest ładna, ale trochę mało przygodowa - a przed nami były kraje dziksze i ciekawsze.

3. NIKARAGUA

Już na granicy widać, że zaczyna się inny świat. Ręce desperatów wystające zza granicznego płotu (sprzedają graniczne formularze celne żeby dorobić parę groszy). Podatek w dolarach za przywilej otrzymania pieczątki wjazdowej. Stare, ledwie trzymające się kupy autobusy szkolne transportujący pasażerów jak kraj długi i szeroki. 

I jednocześnie - zaczyna się prawdziwa przygoda.


Wieczorna impreza nad oceanem w San Juan del Sur, przy wybornym rumie Flor del Cana i w towarzystwie  Pana Mariana który stawia tu hotel już od czasów końca wojny domowej (i jeszcze trochę to potrwa).



Oryginalne cygara Cochiba kosztują w tym kraju tak tanio, że myśleliśmy, że sprzedawca się pomylił. Grzech nie korzystać!




A oto i zadomowiony w San Juan - Marian.


Powszechny widok w Ameryce Środkowej - papugi maskotki. Gdy policja przejmuje papugi z rąk przemytników, oddają je do hoteli i restauracji.


Rejs promem na wyspę Ometepe, tworzoną przez dwa wulkany. Największe śródlądowe jezioro świata i jedno z najgorętszych miejsc kontynentu.



Następnego ranka okazuje się, że przewodnik którego zatrudniliśmy na trekking po wulkanie nie przyjdzie bo... został ostatniej nocy aresztowany na 72 godziny. Po tej dziwnej sytuacji bieżemy nowego przewodnika po czym wspinamy się 1000 metrów na punkt widokowy na zboczu wulkanu Concepcion.


Zgraje małp zamieszkują dżunglę w niższych partiach wulkanu. Specjalnie nie boją się ludzi. Można wręcz powiedzieć że "leją na nich" jeśli ktoś jest nieostrożny...



Upał wyciska siódme poty, ale widok z góry wszystko wynagradza.


Krater Concepcion kilkaset metrów nad nami.


Mieszkańcy Ometepe żyją z rolnictwa i hodowli bydła.


Czekamy na transport z powrotem.


Concepcion z szosy, którą jedziemy wieczorem na rybę na plaży Santo Domingo.


Chytry ptaszek sprzątał resztki po kolacji, zupełnie nie przejmując się naszą obecnością przy stole. Ładował sobie w dziób tyle frytek, ile się tylko mieściło i dopiero wtedy odlatywał...


Widok na Concepcion od strony plaży, o zmierzchu. Woda jeziora ciepła jak zupa nie sposób odmówić sobie kąpieli.


Nocne dyskusje na tematy filozoficzne.


Granada, dawna stolica Nikaragui. Zwiedzanie nietypowe bo bryczkami.


Żywiołowe targowisko w Granadzie i świeże kokosy.



W Ameryce Środkowej często trzeba posiłkować się transportem pick-upowym. Nie jest zbyt wygodnie, ale przewiewnie a widoki i przeżycie niezapomniane!
Poniżej - wieczorny przejazd na granicę Hondurasu.



4. HONDURAS

W Hondurasie byliśmy krótko za to w miejscu fascynującym - kolonialnym miasteczku Yuscaran w środku gór. To miejsce jest niczym żywcem wyciągnięte z XVIII-wiecznej Hiszpanii. Trafiliśmy akurat na obchody święta mango i towarzyszący festyn.



Yuscaran kwitło w poprzednich wiekach dzięki kopalniom zlota. W domu rodziny założycieli można zobaczyć obrazki, zdjęcia i eksponaty z czasów świetności tego rejonu.


Przejazd do stolicy Hondurasu Tegucigalpy, potem przez góry do granicy Salvadoru a tam znowu pick-upem.


W autobusie nie wszyscy mają tęgie miny :)


Granica Salvadoru.


Bogactwo kraju i zamieszkującego go narodu można łatwo ocenić po wyglądzie psów. Jak widać na załączonym obrazku, w Hondurasie szału nie ma.


Honduras to jeden z najbiedniejszych, najbardziej skorumpowanych krajów świata. Podstawą gospodarki jest rolnictwo. A ziemie są żyzne i klimat świetny - na zdjęciu widać, jak trawa rośnie na drutach elektrycznych...



5. SALVADOR

Salvador to najmniejszy kraj Ameryki Środkowej, zarazem najrzadziej odwiedzany przez turystów. Tak jak za poprzednim pobytem, nie spotkaliśmy przez cały pobyt ani jednego obcokrajowca. To dziwi, bo kraj jest łatwy do objechania i niezwykle atrakcyjny.

Zaczęliśmy poznawanie Salvadoru od Morazan - górskiej prowincji gdzie przez cały okres wojny domowej władali antyrządowi rebelianci. Po zakończeniu wojny podpisano układ pokojowy, a dawni partyzanci przerobili swoje obozowiska w atrakcję turystyczną. 

Most linowy w dawnym obozie partyzantów.


Kryjówki partyzantów - proste ale skuteczne.


Nieliczni ukazani na tym zdjęciu przeżyli wojnę.


Wyjazd z Morazan na pace tym razem ciężarówki.


Suchitoto, miejscowość odwiedzona na prośbę Magdy. Warto było.
Poniżej - w domu Alejandro Cotto, znanego salvadorskiego reżysera i intelektualisty.

.


Pan Alejandro i jego zdjęcie z czasów młodości.


Dom, będący żywą historią rodziny Cotto jest niestety w stanie zaniedbania. Pan Alejandro jest ostatnim żyjącym ogniwem rodziny. Schorowany, żyje samotnie w swoim domu zarastającym krzakami. Ciekawa, ale przygnębiająca wizyta.


Imponujący ogród i widok na jezioro.



Oryginalny sposób na parzenie kawy.


Stolica kraju - San Salvador. Pod katedrą dla Jerzego zagrali miejscowi Mariachis.


Jadąc "szlakiem kwiatowym" przez zachodni Salvador. Autobusowy sprzedawca dał piękną przemowę zachęcającą do kupienia cukierków i gum do żucia.


Spacer po okolicach jednej z wiosek.



6. GWATEMALA

W Gwatemali spędziliśmy najwięcej czasu, mimo wymuszonej rezygnacji z trekkingu do Mirador. Kraj w którym 40% mieszkańców to czystej krwi Indianie, gdzie dżungle pełne są zwierzyny i ruin z czasów Majów to miejsce, w którym nudzić się nie można.

Uliczki urokliwej Antigua - kolonialnej stolicy kraju.


Dania z miejskiego targowiska.




Wycieczka na wulkan Pacaya. Potężny wybuch w 2011 spowodował powodzie w całej Gwatemali, spore zniszczenia, a wulkan który przez ostatnie lata słynął z płynących z krateru stale strumieni lawy zmienił swoje oblicze - cały pokryty jest warstwą pyłu a lawa zastygła.


Wkoło krateru unoszą się widoczne opary gazów. Gdy podchodziliśmy poniżej szczytu, wulkan głośno "pyknął" wystrzeliwując w niebo grad kamieni i wypuszczając trochę gazu. Ten mały pokaz siły zademonstrował potęgę natury.


Otwieramy sklep i bar pod wulkanem - zapraszamy!


Strumienie lawy płyną teraz kilka metrów pod powierzchnią warstwy pyłów pokrywających zbocze wulkanu. Wystarczy odgarnąć trochę pyłu, aby można było w promieniach gorąca stopić piankowe cukierki.



Jezioro Atitlan to krater megawulkanu z czasów prehistorycznych, jedno z największych atrakcji przyrodniczo-kulturalnych Gwatemali.


W niedzielę jest dzień targowy a przy okazji uroczystość związana z obchodami Bożego Ciała w położonej po drugiej stronie jeziora wiosce Santiago Atitlan. Rano wzięliśmy łódkę i przewodnika do Santiago - wizyta tam okazała się jedną z największych atrakcji tej wyprawy.


Brzegi jeziora zamieszkują indiańskie ludy, które łączą wiarę katolicką ze swoimi dawnymi obyczajami i wiarą w bożki. Oto jeden z ich najważniejszych bożków - Maximon. Miejsce kultu to domy mieszkańców, co roku zmienia się miejsce jego pobytu. Bożkowi składa się ofiary a szaman odprawia ceremonie.


Kościół w Santiago i procesja.



Lokalna ciekawostka - droga dla przechodzącej procesji jest dekorowana wzorami usypanymi z kolorowanych trocin. Miejscowi zbierają się w sąsiedzkie grupy, i każda wykonuje swój odcinek drogi dla procesji.





Jerzemu spodobały się tradycyjnie wyszywane spodnie, noszone przez miejscowych i też sobie sprawił parę wraz ze specjalnym pasem i kapeluszem.


Tak się tutaj pierze drogie panie!


Miejscowe dzieciaki.


Tuk-tuk, dość popularny tutaj środek transportu też się czasem psuje. Po trzykrotnej próbie jego odpalenia, zostaliśmy zmuszeni zmienić pojazd. Pomimo padającego dość mocno deszczu znalezienie nowej podwózki poszło bardzo sprawnie.


Tikal - ruiny największego miasta Majów, zagubione wśród dżungli północnej Gwatemali. Archeolodzy sttwierdzili, że Tikal zamieszkiwało w czasach świetności ponad 100 tysięcy ludzi. Zostało opuszczone przez Majów około tysiąca lat temu i od tego czasu zarastało dżunglą.
Zachowało się ok. 4 tysiące budowli, w szczególności interesujące piramidy schodkowe, pełniące jednocześnie rolę centrów świątynnych, ceremonialnych, jak również ośrodków władzy królów-kapłanów.

Mimo, że to największa atrakcja turystyczna Gwatemali, poza sezonem turystów jest bardzo mało, a miejsce ma niesamowity nastrój.


Małpy bawią się w listowiu tuż obok historycznych piramid.



Widok z najwyższej piramidy w kompleksie - 64 metry wysokości! Po horyzont widać tylko dżunglę.







Po zwiedzaniu Tikal przejechaliśmy wynajętym busem do oddalonej o 23 kilometry, ale właściwie odciętej od świata wioski Uaxactun i tu spędziliśmy noc w skromnym hoteliku. Wioska leży na zupełnym zadupiu i nieczęsto gości obcokrajowców. Na uliczkach pasą się osły i świnie, a nieufni mieszkańcy żyją ze zbieractwa w otaczającej Uaxactun ze wszystkich stron dżungli. 

Oprócz nas do wioski przyjechała dziewczyna z Argentyny. Wieczorem odbył się pokaz tanga...


Rankiem ruszyliśmy na trekking do pobliskich ruin miasta Majów. Tutejsze pozostałości są dużo mniejsze, niż te w Tikal i nie prezentują takiego poziomu architektonicznego rozmachu. Za to nikt ich nie pilnuje i można wchodzić na szczyt piramid bez ograniczeń.




Zatrudniliśmy miejscowego przewodnika - młodego chłopaka, który zabrał nas na wędrówkę po dżungli. Departament Peten zajmuje całą północną część Gwatemali i składa się na niego w większości potężna dżungla. Do dziś jest w niej wiele niedkrytych ruin miast z czasów Majów oraz mnóstwo dzikich zwierząt. Po nocnym deszczu na szlak powychodziło dużo węży. Praktycznie tylko refleks naszego przewodnika uratował przed wejściem na pierwszego. Bestia czychała na samym środku ścieżki, gotowa ukąsić. Jeszcze kilka minut po obcięciu łba maczetą wąż zaciekle kąsał...

"Barba" - krótki (60 cm) ale bardzo agresywny wąż. Jego jad zabija w ciągu kilku godzin.


Kilkaset metrów dalej napotykamy na węża koralowego. Ten również należy do najgroźniejszych gatunków.


Przewodnik opowiadał, że wśród ludzi pracujących w dżungli bardzo częste są przypadki pokąsania przez węże. W Peten dżungla jest płaska, podmokła, pełna bagien i trzęsawisk. Wszyscy noszą wysokie gumowce dla ochrony, ale to nie wystarcza na "dużą barbę", największego węża tych okolic, który potrafi kąsać bardzo wysoko. Człowiek pod wpływem jadu po kilkunastu minutach nie ma siły iść. Bez pomocy lekarskiej w kilka godzin umrze. W razie wypadku trzeba delikwenta zawlec do najbliższej drogi, wziać pick-upa do Flores (godzina jazdy) - jeśli uda się zdąrzyć, tam w szpitalu dostanie ratującą życie antytoksynę.

W zeszłym miesiącu jego sąsiad został ukąszony w nogę przez "gran barbę". Udało się go dostarczyć do szpitala i podać surowicę, ale trzeba było obciąć kończynę - tkanki były zniszczone przez jad i wywiązała się martwica.

Obóz pracowników leśnych, cel naszej wędrówki.


Kokosy w drodze powrotnej zaspokajają pragnienie.



7. BELIZE!

Na Gwatemali kończy się męczący etap podróżniczy. Teraz będzie już lżej, bardziej wypoczynkowo i spokojnie. Bez przygód wjeżdżamy do karaibskiego Belize, byłej kolonii brytyjskiej. Tu czekają rajskie wyspy gdzie spędzimy kolejne 2 dni.

Na promie na Caye Caulker ten przysypiający starszy pan z wypadającą szczęką, był główną rozrywką głównie dla płynących dzieci.


Caye Caulker - pełen relaks w karaibskim wydaniu.







Snorkling na rafie ciągnącej się wzdłuż Belize to jedna z największych atrakcji w tym kraju. Na żywo można obserwować rekiny, płaszczki i mnogość ryb. Mieliśmy okazję nie tylko dotykać pływających bardzo blisko nas płaszczek, ale trzymać w objęciach sporej wielkości rekina.



Po wyspie podróżuje się takimi pojazdami.


Krabów było mnóstwo, jednak wystarczyła najdrobniejszy podejrzany dźwięk a bardzo szybko skrywały się do swoich nor.





8. MEKSYK

Jukatan wita cywilizacją. Szybkie autostrady, nowoczesne autobusy, porządne jedzenie i pełna turystyczna infrastruktura. Zasłużony wypoczynek po długim podróżowaniu po zapadłych krajach.

Tacos - podstawa meksykańskiej kuchni.


Ruiny Tulum - pełne ludzi, ale i tak warto tu przyjechać. Żadne inne miasto Majów nie było tak pięknie położone.







Plaże Jukatanu nie mają sobie równych.


Pływanie w cenotach - podziemnych jaskniach którymi podziurawiony jest Jukatan. Woda w cenotach jest orzeźwiająco chłodna.






Jacyś Meksykanie.


Tak wygląda produkcja cygar.



W pierwszym porządniejszym sklepie wódka z Żyrardowa, rodzinnego miasta Tomka...


Znaleźliśmy też wódkę sygnowaną nazwiskiem naszego byłego prezydenta.


Ostatnie dni pobytu spędzamy na Isla Mujeres - "wyspie kobiet", skrawku lądu opodal wybrzeża Jukatanu. Główna aktywność to spędzanie czasu na licznych plażach i cieszenie się pogodą - w tym rejonie niemal zawsze świeci słońce.

Na Wyspie Kobiet są takie widoki krajobrazowe.






W drodze powrotnej, na lotnisku we Frankfurcie spotykamy się z nieocenionym Martinem (kolegą Magdy), który bardzo nam pomógł w sprawie z biletami, za co jesteśmy bardzo wdzięczni.


Wyprawa bardzo długa i bardzo trudna, obfitująca w wiele problemów i emocji. Najważniejsze, że udało się ją dokończyć i pozostało tak wiele wspaniałych wspomnień.

Łukasz i Tomek

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz