niedziela, 17 marca 2013

Trzy Światy 2013 - relacja

Trzy Światy ponownie...

Kolejna wyprawa, która przeszła do historii zaczęła się w warunkach mało przyjaznych klimatycznie. Ja rozpoczynam z zasypanego śniegiem Amsterdamu, pozostali klubowicze z Polski (5), Anglii (1), Szwajcarii (1) i przez Hiszpanię (1). Każdy z miejsca gdzie ziąb i wiatr, przy minimalnej ilości ciepłych ubrań jednocześnie, aby nie nosić ich potem w warunkach dużo cieplejszych. Jaki jest jednak najlepszy czas jeśli nie zima, aby uciec z Europy?


I już po 8u godzinach lotu ukazują się za oknem brzegi Ameryki Południowej. Obiecują ciepło i kolorową rzeczywistość pełną czekających przygód. Tak też w istocie będzie, co stwierdzimy za 3 tygodnie, gdy zmęczeni, przesyceni słońcem i przeżyciami zjawimy się na lotnisku w Panamie na powrót do domu. Dla tych, dla których to pierwszy wyjazd do AP rozpocznie się fascynacja tym kontynentem i jego życiem, dla tych dla których kolejny - tylko pogłębienie tej tęsknoty, która będzie trawić duszę.



QUITO, EKWADOR

Zaczęło się jak zwykle ostro, od kolacji i imprezy u konsula Tomka Morawskiego, który ugościł nas po królewsku, po czym uraczył wieloma ciekawymi historiami. Zabawa zaczęła się od ceremonii "chińskiego cesarza" a potem rozkręciła się i trwałaby w najlepsze do rana gdyby nie to, że zmiana czasu dała o sobie znać i trzeba było wracać do hotelu o ok. 2 w nocy.
Jak przecież było zapowiadane przed rozpoczęciem, w trakcie wyprawy będzie bardzo mało czasu na sen.

Ranek zaczęliśmy od zwiedzania Quito. Zabytki, muzea, wspinaczki na kościelne wieże. Znane i mniej znane punkty stolicy Ekwadoru.








Nie udało się znaleźć lokalu, który serwowałby świnki morskie, i za ten błąd przyszło nam kilka dni później bardzo srogo zapłacić. Ale to dopiero w swoim czasie.

Wieczorem po zwiedzaniu udajemy się w miasto w poszukiwaniu zabawy - jakiż skandal gdy okazuje się, że przed niedzielnymi wyborami w całym kraju ogłoszono całkowitą prohibicję! Oczywiście Polak potrafi i po paru próbach i negocjowaniu ze skorumpowanymi pracownikami lokalnych monopolowych udaje się nabyć kilka butelek dziwnego likieru kokosowego.

Na tym jednak możliwości stolicy Ekwadoru się kończą. Na pokazowej uliczce Ronda z powodu reżimowych wymysłów zabawa jest równie huczna niczym na sylwestra na ulicach Kabulu! Czyli nie dzieje się nic.

Żadna to jednak strata, ponieważ naprawdę gorące kraje dopiero nas czekają, a imprez (jak również innych aktywności jak kościoły, zabytki, muzea i cmentarze) będzie jeszcze po uszy.

Tak samo, jak murzyńskich wiosek, ostępów dżungli, wysp i fascynujących spotkań, które stanowiły wielki walor tego wyjazdu. Sprawdzi się też stara zasada, że gdzie cieplej, tam w magiczny sposób ciekawiej.


W drogę! 

Zmuszeni ekwadorską prohibicją i klubowym planem wsiadamy w busa prowadzonego przez księdza Włodka i ruszamy do Kolumbii. Ba, takiego luksusowego środka transportu najstarsi klubowicze nie pamiętają! Włodek raczy nas przez całą drogę opowieściami z realiów misjonarskiego życia w Ekwadorze.

Co najważniejsze, uczy też początkujących uczestników dwóch najważniejszych zdań potrzebnych, aby poradzić sobie w Ameryce Łacińskiej w każdej sytuacji i każdym miejscu.

Po drodze z Quito wykonujemy serię eksperymentów związanych z przekraczaniem równika

Jacek miał wielką chrapkę na certyfikat za postawienie jajka na równiku, ale nie jemu było dane go otrzymać!

Test równowagi na równiku nie należy do łatwych


KOLUMBIA!

Do Kolumbii wesoły bus zajeżdża już po zmroku. Tu prohibicji nie ma, ale miasteczko Ipiales jest i tak dość przygnębiające. Wynagradzają to nocne rozmowy w hotelowym zaciszu. Rankiem w ramach wypełnienia programu zwiedzania kościołów jedziemy do pobliskiego sanktuarium, niezwykle malowniczo wybudowanego nad przepaściami, gdzie podobno w latach 30. ukazała się Matka Boska.


To zdjęcie na wypadek gdyby taksówkarze odjechali wraz z bagażami

Sanktuarium to w istocie coś w stylu kolumbijskiej Częstochowy, gdzie zjeżdżają się pielgrzymi z całej Kolumbii jak i z ościennych krajów. Nie jest zbyt hardkorowo, ale zajrzeć warto.



Wracając ze zwiedzania popełniamy błąd roku. Uliczka wypełniona sklepami z dewocjonaliami, jedzeniem i innymi geszeftami nastawionymi na pielgrzymów, gdzie zauważamy że jest! Pielgrzymów z Peru wabi się ich odświętnym inkaskim daniem - pieczoną świnką morską. Zapominam o tym, że Kolumbijczycy o przygotowywaniu świnek mogą mieć takie pojęcie, jak Polacy czyli żadne i kupujemy jedną sztukę do podziału. Dobrze, że tylko jedną. To nie te same świnki, co w ich ojczyźnie. Smak wybitnie obrzydliwy. Z tą świnką jest coś nie tak, o czym żołądki niektórych będą sobie przypominać przez cały dzień (powodując gwałtowne hamowania busa-taxi w niespodziewanych miejscach trasy).



Przez południową Kolumbię:

Piękne krajobrazy, szaleńcza jazda kierowcy i wyścig, by dojechać na miejsce przez zmrokiem. W 8 osób mieścimy się akurat do jednej tzw. super-taksówki, a ponieważ w południowej Kolumbii ze względów bezpieczeństwa nie jeździ się nocą, pokonujemy kilkusetkilometrowe odległości między miastami w iście ekspresowym tempie. Przy czym jeżdżenie w dzień z kierowcą o małej wyobraźni też nie jest wcale bezpieczniejsze. Można się zadumać nad wyborem, czy lepsze spotkanie partyzantów lub bandytów nocą, czy rozbicie się w przepaści w dzień?

Kolumbijskie krajobrazy z drogi (świetne foto - Iwona):



Plantacja kawy (też zdjęcie Iwony)

W jednej z wiosek przydrożna kontrola narkotykowa, która przeradza się po wstępnych formalnościach w wielką sesję fotograficzną

Wioski czarnego wybrzeża

Jedno z najciekawszych miejsc Kolumbii to zapadłe wioski na wybrzeżu pacyficznym. W tych zakątkach czeka egzotyka na każdym kroku. W zeszłym roku nasz pobyt w wiosce był dość krótki, dlatego tym razem go przedłużyliśmy - było warto! Już samo dotarcie tam jest przygodowe... Odbywa się pociągiem. Oto i stacja kolejowa:


A to podstawiany właśnie pociąg!

Ładowanie bagaży

Spotkanie z lokalnymi poszukiwaczami złota i ich "sitem". Zasadą na torach jest ustępowanie cięższemu składowi więc trzeba było usunąć naszą ciuchcię aby ten kaban przejechał.

Niestety nie udało się załatwić zwiedzania kopalni złota, ponieważ jak mówią miejscowi, są one strzeżone przez grupy uzbrojonych ludzi którzy "bardzo nie lubią gości". Poszukiwanie złota w dżunglach wybrzeża to coś, z czego żyje znaczna część mieszkańców. Chociaż jest to nielegalne, nikt się tym specjalnie nie przejmuje. I tak złoto jest legalniejsze niż narkotyki lub służba u partyzantów lub paramilitarnych (czym zajmuje się znaczna część pozostałej populacji). Turyści mogą jednak podróżować tu bez problemów.

Tak, wybrzeże pacyficzne Kolumbii to zaprawdę klimatyczne miejsce...


Hay Whisky - "jest whisky". Czy trzeba lepszego szyldu?

I jedziemy dalej!

W wiosce spędziliśmy dzień i noc. Wybrzeże pacyficzne Kolumbii to jedno z najbardziej wilgotnych miejsc świata, toteż nie zdziwiło, że przez całą noc padało. Rankiem okazało się, że rzeka podniosła swój poziom o co najmniej 1-1.5 metra, uniemożliwiając przeprawę do wodospadu. To nic, zaraz wymyśliliśmy trasę alternatywną - w górę strumienia. Towarzyszący nam przesympatyczni miejscowi zabrali butelkę guaro podwyższając jeszcze walory rozrywkowe tej zabawy, ćwiczącej kondycję i równowagę...





Beata w dżungli - swoim żywiole!



Luksusów w tych rejonach nie ma. Hotel jak zwykle był prosty i komfortowy ;)

Stacja centralna - peron i poczekalnia. Na tablicy było trafne określenie warunków naturalnych - "las równikowy bardzo deszczowy".





Tu powinny być zdjęcia z pobytu w roztańczonym Cali. Były opowieści Filipa i Dominiki, dużo zabawy i odpowiednia dawka salsy, od nauki do praktyki na parkietach miasta. Historie Filipa przedstawiły jeszcze inną ukrytą twarz otaczającego świata i zwróciły uwagę na mistykę, która miewa wpływ na nasze życie.

Cali jak zawsze, nie zawiodło nas.

Kolejna historia to przejazd autobusem z Cali do Medellin i rozrywka, którą zaoferował wszystkim pasażerom Jacek. Jego bezkompromisowe wejście do toalety autobusowej sprowokowało zdecydowaną reakcję biletera, o mało nie rozpętując kolejnej wojny światowej. Było ostro!


Obrabowani w Medellin! ;)

Medellin - to miasto, w którym każda minuta dostarcza emocji. Zwiedzanie zaczęło się od przejścia najciekawszymi uliczkami centrum a potem były już miejsca związane z mroczną historią miasta i kraju.

np. grób Pablo Escobara:


czy kościół Matki Boskiej zabójców

W takim kościele nawet konfesjonały są kuloodporne i odpowiednio wyposażone ;)

Na końcu było zwiedzanie comun (dzielnic podobnych do faveli, otaczających całe Medellin). Najpierw podniebny przejazd kolejkami górskimi a potem wyjście na obiad i ujrzenie tych dzielnic z bliska. Jak zawsze w odwiedzaniu takich miejsc największym szokiem jest, jak na miejscu wydaje się spokojnie i zwyczajnie - w kontraście do ulic centrum Medellin, w których widzieliśmy sceny jak z "filmów amerykańskich o Ameryce Południowej".
Na dodatek wszystko działa jak należy - w comunie Santo Domingo w pustym barze właściciel wyczarował w 15 minut dwudaniowy obiad i napoje mimo niedowiarstwa niektórych w jego zdolności...

Przy płaceniu rachunku nieoczekiwanie wyszedł na jaw dramatyczny fakt - obrabowano nas! Kieszonkowcy dobrali się do dwóch kieszeni w czasie przesiadki na stacji metra w centrum miasta. Straty nie były jednak duże. Rafał nie tylko w ogóle się nie przejął utratą garści pesos z tylnej kieszeni spodni, a wręcz poczuł się zaszczycony.

- Obrobiony w jednym z najgroźniejszych miast świata, to jest życie!...

A tu zdjęcia comun z kolejek górskich, skąd są najbardziej malownicze. Kolejki wybudowano kilka lat temu, aby ułatwić mieszkańcom biednych dzielnic komunikację z centrum miasta. Pomysł Medellin okazał się strzałem w dziesiątkę i został skopiowany przez Caracas i Rio de Janeiro (w tych miastach przyniósł dużo mniejsze efekty).








"Medallo" w pełnej okazałości


Przejazd na wybrzeże odbył się już bez ekscesów (Jacek się pilnował, zresztą nie tylko Jacek).
Rankiem upał 37 stopni przywitał nas w Cartagenie. To miasto jest zwane klejnotem Karaibów. Kolonialny urok, klimat historii, wybrzeżowy luz. Cudowne plaże, miło spędzany czas, no i pamiętne poszukiwania areny walki kogutów. Taksówkarze tak się zapalili do pomysłu aby nam je pokazać, że musieliśmy objechać wszystkie areny w mieście, które akurat tej soboty były zamknięte. Właściciele jednej z aren bardzo przejęli się jednak naszą misją zobaczenia show, więc aby to wynagrodzić, specjalnie otworzyli nam podwoje areny, włączyli reflektory, zademonstrowali wszystkie elementy oraz zrobili pokaz najlepszych kogutów, kur, klatek, ostróg które są zakładane na nogi walczących ptaków. Zobaczyliśmy nawet jajka, z których wykluwają się mistrzowie.

Uliczki Cartageny

W muzeum Rafał przymierza się do łoża tortur

Skok na plażę, aby się "wyrównać"


Prezentacja dań rybnych w lokalu na plaży

Podróż jachtem do Panamy rozpoczęła się właściwie na tym placu. Tu spotkaliśmy się z Beatą czyli naszą Kapitan.

Po trzech dniach w pięknym mieście nadszedł czas zaokrętowania. Foto - Iwona.


Luka - jacht, na którym Tomek Lewandowski opłynął samotnie świat (bez zawijania do portów i wbrew wiatrom, za co trafił do księgi Guinessa). Przynajmniej oficjalnie...


Tak naprawdę wcale nie odbył rejsu sam, a w towarzystwie psa Wacka!

Tomasz Lewandowski zmarł w zeszłym roku, prawie w końcu rejsu po którym miał lecieć do Polski na operację. U wybrzeży Panamy zakończyło się życie, poświęcone pogoni za marzeniami. Jego żona Beata kontynuuje życie na morzu i prowadzi rejsy między Kolumbią a Panamą. W zeszłym roku wspólny rejs nam nie wyszedł, tym razem się udało. To była wspaniała podróż morska.

Luka to wytrzymały, niesamowicie dopracowany jacht. Każdy centymetr przestrzeni jest tu wykorzystany, to prawdziwy dom na wodzie, na którym my żyliśmy przez 6 dni. Rejs był znakomicie zorganizowany i możemy gorąco polecić Lukę i jej załogę każdemu, kto myśli o przedostaniu się między Amerykami.




Archipelag wysp San Blas - wciąż jeszcze niezadeptany (choć coraz tu tłoczniej) raj. Jacht to najlepszy środek transportu, aby dotrzeć na wyspy, które wciąż są miejscem dość trudno dostępnym i unikalnym.









Tak wyrastają palmy




Kręgosłup wieloryba, którego morze wyrzuciło martwego na jedną z sąsiednich wysp. Lokalni Indianie ułożyli go sobie na plaży aby "ozdobił krajobraz".

Kuna z zapałem przygotowują ryby na kolację

Przygotowania do wieczoru

A to już przygotowania do nocy...

Kolejny dzień, kolejne wyspy...





Wacek - pan na morzach i lądach!


Wyspa Wichubwala, jedna z osad Kuna





Znajdź dwie ubikacje publiczne na tym obrazku

Cmentarz Kuna, miejsce które niewielu przybyszom udaje się odwiedzić. Groby są rodzinne, obłożone rzeczami których zmarły używał za życia

Zapewne pozostałości po stypie pogrzebowej. 10 lat temu byłem świadkiem pogrzebu naczelnika jednej z wysp i rzeczywiście, za kołnierz tego dnia Indianie nie wylewali


Powrót na wyspę z cmentarnej wycieczki

Jak Indianin Kuna nie lubi bliskości innych Kuna, to zbiera swoją rodzinę i usypują sobie prywatną wyspę!

Rewolucja która dała Indianom niezależność i... jej symbol (od setek lat używany jako znak miejscowych ludów)

Rejs kończymy w Portobello, gdzie odwiedzamy czarnego Jezusa i pierwszy sklep "Chińczyk" w Panamie, po czym płyniemy na pobliską Isla Grande. Chmury nie przeszkadzają w treku do latarni morskiej ani w kąpieli. A tym bardziej w odwiedzinach w barze Boba Marleya gdzie wita jak zwykle rozkojarzony właściciel.

To zdjęcie z następnego, niedzielnego poranka gdy wyspa staje się obiektem inwazji Panamczyków
wyposażonych w pojemne coolery ;)


Następnego dnia jedziemy do Panamy przez Colon. Jedno z najbardziej urokliwych i niezapomnianych zakątków Panamy. Wszyscy uczestnicy stwierdzili, że w końcu dotarliśmy do miejsca, w którym mogliby zamieszkać na zawsze ;)


Ostatnie dni wyprawy - miasto Panama. Miasto-kocioł, rozgrzany do czerwoności i pełen ciągłej akcji. Tu nie było się kiedy nudzić, czas gonił jak szalony i trzeba było nieźle zapychać, żeby zdążyć wszystko zobaczyć i przeżyć. Hitami jak zawsze były - stare miasto po którym mistrzowsko oprowadził nas Grzegorz, bar Aurora, ruiny starej Panamy (zamknięte z powodu remanentu ale strażnik powiedział półgębkiem że "niedaleko wzdłuż płotu jest druga brama której nikt nie pilnuje, a ja nic nie widziałem"), egzotyka i żywiołowość na każdym kroku.


Fajny klip, pokazujący urywki z życia miasta, nie ucieka też (jak i my na wyprawach) przed mniej reprezentacyjnymi obrazami lokalnego świata. W tym jest właśnie panamski koloryt i egzotyka!


Wypad na kanał, z którego Panama słynie. Niestety, akurat nie było żadnych statków, co doprowadziło do podziału grupy na miłośników kanału i miłośników plaży.



Szczęśliwie wkrótce znowu byliśmy w komplecie, dzięki szybkiej jeździe kierowców busików pędzących po szosie interamerykańskiej niczym rakiety. Ostatnią noc w Panamie spędzamy nad potężnym Pacyfikiem. Komary gryzą a ocean ma silne fale, ale to miejsce ma niesamowity nastrój, to istny spektakl natury. Szczególnie w nocy, gdy gwiazdy rozbłysnęły pełnią mocy. To było godne zakończenie tej podróży przez 3  kraje Ameryki Łacińskiej.




Tak jak w zeszłym roku, nikt specjalnie nie protestował przed powrotem do domu. Wyczerpanie tropikami tym razem też osiągnęło wysoki poziom, szczególnie dla Karoliny której wakacje nieoczekiwanie uległy przedłużeniu. Przedstawiciele linii lotniczej Iberia po prostu stwierdzili - "dziś nie lecimy. Przyjdźcie maniana"!

Dużej rozrywki dostarczył nam też kierowca taksówki na lotnisko, kompletnie naćpany luzak, który przebijał się przez korki i bramki autostrady wybuchając co chwilę szalonym śmiechem, z przerwami na ataki paniki którą wywoływała u niego latająca po samochodzie mucha. Przejazd połączony z widowiskiem jak z filmu, takie taksówki powinny brać dopłatę za folklor. U nas tego nie ma.

Kolejny ranek to lądowanie w Amsterdamie, wkoło znowu ten uporządkowany, wygodny, bezpieczny i szaro-bury europejski świat. Jakże teraz wydający się inny i nienaturalny. Niekreślony smutek i tęsknota wypełniają duszę. Coś jest nie w porządku z tym, że wszystko takie porządne wkoło...

Te 23 dni przebiegły bardzo szybko. Długie nocne rozmowy, sytuacyjne żarty, fascynujący ludzie i miejsca składały się na nasz szlak. Do następnego razu!