wtorek, 29 listopada 2011

Zjazd SELEKCYJNY na ekspedycję STREFA DARIEN - relacja


W trzeci weekend listopada wśród mazurskich lasów w okolicach Szczytna zorganizowaliśmy specjalny zjazd dla potencjalnych uczestników ekspedycji STREFA DARIEN. Ekspedycja odbędzie się na wiosnę 2012 w Panamie i prowadzić będzie w niedostępne ostępy dżungli przy granicy kolumbijskiej, jedno z najdzikszych i najgroźniejszych miejsc świata. Ze względu na wymogi jakie postawi przed nami dżungla, konieczne było zrobienie zjazdu który spełniałby jednocześnie rolę "selekcyjną" jak i przygotowującą teoretycznie do czekających w Panamie wyzwań.

Miejscem wybranym na zjazd była chata w pobliżu wioski Wielbark (wszyscy dojechali do niej drogami mimo, iż w pobliżu jest międzynarodowe lotnisko w Szymanach posiadające dogodne połączenia np. z Afganistanem ale jakoś nikomu nie było tamtędy po drodze).


W sobotni ranek odbyła się główna część zjazdu - pt. "bieganie" - test kondycyjny. Najpierw krótkie wprowadzenie teoretyczne w tematy "dżunglowate" - jak używać maczety, krótkofalówki, GPS-a, jak poruszać się w równikowym lesie. Wszystko krótko i treściwie, bo czas na ćwiczenia praktyczne nadejdzie w Panamie za kilka miesięcy, teraz należy po prostu zaznajomić się z tym, czego należy oczekiwać. Na jedną sprawę nacisk był większy - używanie GPSa do nawigacji. Każdy kto był w dżungli wie, jak łatwo w tych warunkach można się zgubić i jak ważną sprawą jest to, aby wiedzieć gdzie jesteśmy w każdym momencie i w jakim kierunku należy się przemieszczać. Ekspedycja to ekspedycja, a nie wycieczka wyżwirowanym szlakiem koło hotelu. Tam sami będziemy wytyczali szlak przez dziki las i przebywali go w miejscach, gdzie jeszcze nie stanęła stopa ludzka. Jedno ze źródeł o Darien mówi że "w tej dżungli jeśli się zgubisz, to nigdy się nie odnajdziesz".

Bieg przerywany marszami na dystansie 22 kilometry, na przełaj przez lasy, prowadząc na zmianę nawigację przy użyciu GPSa był przyjemną rozrywką sportową. Podołali wszyscy, choć uwidoczniły się różnice w poziomie kondycji i niektórzy będą musieli nad tym aspektem nieco popracować. Nikt się jednak nie załamał i nie poddał, i to jest najważniejsze.





W dżungli oczywiście się nie biega i ma to kilka uzasadnień, ale sama wolna i ostrożna wędrówka przez dziki las, wycinając drogę maczetą, obładowany sprzętem, w gorącu i wilgotności, z bezustanną koniecznością zachowania koncentracji jest równie męczące, jak ostre bieganie.

Na trasie biegu było trochę gęstwiny:

Kilka osób było zawiedzionych, że na teście nie trzeba było przepływać bagien. No niestety, listopadowe chłody nieco nas zniechęciły do tego elementu ćwiczeń.

Triumfalny powrót z biegu:

Po zakończonym biegu była część teoretyczna - w przyjemnym wnętrzu domku, przy rozpalonym kominku - przeglądanie materiałów z poprzednich ekspedycji (szczególnie Antisuyo w 2010), czy jak zawsze, opowieści o Ameryce Południowej (odbiegających często mocny kawałek od głównego tematu).




Wieczorem było ognisko, znakomita dziczyzna przygotowana przez naszych gospodarzy, piwo i kolejne historie o krainach obfitujących w przygody i egzotykę...




Zjazd był krótki, ale bardzo udany. Każdy uczestnik przyszłorocznych ekspedycji (czy do Darien w Panamie, czy do Amazonii peruwiańskiej) miał okazję dowiedzieć się co nieco o czekających go trudach, poznać podstawy bezpieczeństwa, sprawdzić swoją kondycję i wytrzymałość, a wieczorami posłuchać opowieści i odbyć wirtualne wizyty w świecie dzikich zakątków Ameryki Łacińskiej. Miejsca nieznane z turystycznych folderów, trudne i mało przyjazne, ale podróż do których jest prawdziwą przygodą. 

Część zdjęć wykonał Krystian. Dzięki!

wtorek, 22 listopada 2011

Michał Pauli "12 x śmierć" **


Jest to przerażająca opowieść o tym jak życie człowieka może się radykalnie zmienić w ciągu kilku sekund, a niewinny wyjazd do Tajlandii przerodzić w koszmar życia, którego już nic nie wymaże z pamięci.

rys. Michał Pauli
Michał Pauli opisuje własną historię, przygodę życia której nikt z pewnością nie chciałby przeżyć. Ulegając policyjnej prowokacji godzi się na przemyt ecstasy z Polski do Tajlandii, na efekty nie musi długo czekać, bardzo szybko trafia do tajskiego więzienia gdzie tak naprawdę wszystko dopiero się zaczyna.

Historia głównego bohatera wzbogacona jest o losy osób, które stanęły na jego drodze. Bardzo dobrze oddaje klimat tajskich więzień, przepełnionych brudnymi interesami, wszędobylską korupcją i totalną obojętnością zewnętrznego świata. Czytając tę książkę przypomniał mi się „Proces” Kafki, który przerabialiśmy w szkole średniej, z tą tylko różnicą, że ta historia wydarzyła się naprawdę. Więźniowie borykają się z absurdalnie surowymi wyrokami, będąc kompletnie bezradnymi w obliczu skorumpowanego i bezwzględnego wymiaru sprawiedliwości, do tego dochodzą ekstremalnie ciężkie warunki odsiadki, słabe jedzenie i brak wykwalifikowanej pomocy medycznej.

Pouczająca lektura, którą czyta się jednym tchem. Pozycja obowiązkowa dla każdego wybierającego się w tamtym kierunku. Ku przestrodze!!!
Michał Pauli

TZ KPD

wtorek, 15 listopada 2011

Wenezuela 2011 - relacja


Mój znajomy kiedyś powiedział - "Caracas wygląda tak, jak pokazują Amerykę Południową na amerykańskich filmach", i coś w tym jest. Miasto ma złą sławę, podbijaną w ostatnich latach rankingami, z których wynika, że metropolia prowadzi w światowych statystykach zabójstw i innych przestępstw z użyciem przemocy, i że strzelają się tu bardziej, niż w Bagdadzie (a przynajmniej bardziej celnie). Statystyki nie kłamią, ale to nie znaczy, że spacer po ulicach Caracas jest zaraz jakąś lekcją przetrwania na froncie. Zachowując ostrożność, unikając łażenia po ulicach o nieodpowiedniej porze (po zmroku niewiele miejsc jest jeszcze "odpowiednie") z dużą szansą można zagrożeń uniknąć. 

Udało się to wszystkim uczestnikom wyprawy "Dzikość Natury" do Wenezueli, którzy przybyli do kraju w kilku niezależnych ekipach, różnym czasie i godzinach. Ekipa "Amerykańska" z Michałem nadgorliwie stawiła się w Caracas już 3 dni przed rozpoczęciem wyprawy, spędzając czas na tradycyjnych klubowych rozrywkach. Do przybycia reszty grupy byli już tak rozruszani, że połowa dzieciaków w ulicy pod hotelem gadała już po polsku. Rozeznanie w lokalnych barach było tak pełne, że w wieczór inauguracyjny nawet tak zaprawieni zawodnicy jak "Złodzieje Namiotów" poszli prędko spać.

El Comandante idzie naprzód, robi swoje i nikt mu nie podskoczy. Centrum Caracas.


Caracas przygotowane na ekipę z Klubu Darien:


Cyberpunkowe klimaty nocnego Caracas z dachu hotelu.



Następnego ranka kończy się pitolenie i ruszamy wcześnie na wycieczkę po mieście. Jej najciekawsza część to przejażdżka nowowybudowanym metrocable wiodącym nad kwartałami ranchos. Kolejki wiszące budowane są w ostatnich latach w największych dzielnicach slumsów Ameryki Południowej, dając możliwość taniego i sprawnego transportu dla ich mieszkańców. Ten rewelacyjny pomysł rozpoczęto od Medellin w Kolumbii, Caracas, od niedawna działają pierwsze "podniebne linie metra" w favelach Rio de Janeiro. Przejażdżka nimi to świetna okazja, by zobaczyć miasta z zupełnie innej perspektywy.






Potem wizyta u cinkciarzy, pakowanie i z Caracas tzw. "błyskawiczny" przejazd do Puerto La Cruz, gdzie były wielkie karaluchy, biba na deptaku i, niestety niedoszłe (na skutek opóźnień w transporcie zatrzymywanym na punktach kontrolnych) spotkanie z Panem Jerzym, Polakiem mieszkającym od wielu lat na miejscu. Szkoda, bo spotkania z rodakami w dalekich krajach i wysłuchanie ich niesamowitych nieraz opowieści to zwyczaj, który uskuteczniamy gdy się tylko da.


Nazajutrz Ciudad Bolivar, a stamtąd po nocy - Przelot awionetką, Canaima i wodospad Angel - Flagowe atrakcje Wenezueli (zdjęcia pochodzą od Arka):



Nocny autobus na koniec kraju i tam dzień względnego relaksu... Skok na brazylijską stronę granicy. Najlepsze miejsce na świecie aby się najeść - brazylijska churrasceria. No chyba, że ktoś się woli bawić w jakieś sushi, wodorosty, potrawy miniaturowe, zdrową żywność i inne głupotki...


A najeść się trzeba było, bo następnego dnia rozpoczęliśmy KONKRETNY trekking. Gran Sabana, wielka równina. Na dzień dobry przebudzenie o świcie i przejazd na pace ciężarówki do indiańskiej wioski, skąd wyrusza się na Roraimę, najwyższe tepui.

Załadunek sprzętu na nasz wehikuł (w Klubie Darien zawsze podróżujemy w sposób najbardziej przygodowy):




W wiosce już szykowano śniadanie, oraz zbierali się do drogi nasi tragarze, przewodnik oraz kucharka. Nie byli to ludzie pierwszej młodości, a Eularia (kucharka) wogle nie była jeszcze na Roraimie, więc tempo wykonania 8-dniowego treku w niecałe 6 dni było dla niektórych niemałym szokiem. Niektórzy już nawet zaczęli narzekać na wolne tempo tragarzy, czy podśmiewać się z parasola niesionego przez kucharkę, ale gdy podczas masakrycznej ulewy pierwszej nocy kobieta tym właśnie parasolem chroniła gotującą się kolację przed walącym jak z cebra deszczem, reakcją mogło już być tylko uznanie.

Pierwszy postój na treku.

Przed nami Roraima. Jeszcze tylko "media hora". A chmury gęstnieją..
.

Udało się mimo małego buntu załogi przeforsować plan "wysokokondycyjny" a nawet rozłożyć obozowisko zanim rozszalała się burza. Najbardziej nadgorliwa część grupy powędrowała nawet o jedno obozowisko za daleko. Gdyby nie zostali drogą radiową powstrzymani, zrobiliby całą Roraimę w 2 dni.

Oto "campamento militar" w ranek po burzy. Wtedy to chyba, w ramach walki o przetrwanie, zawiązała się szajka znana jako "złodzieje namiotów".


O burzy już wszyscy zapomnieli, słońce pali niemiłosiernie. Zapychanie na górę. Jeszcze tylko media hora.


A to już widok ze szczytu podejścia na Roraimę. Nadgorliwcy dotarli 2 godziny przed resztą, po czym wypili cały rum.


A to już następny dzień i kawał drogi dalej, druga strona Roraimy i widok na brazylijską stronę granicy (gdy miało się tyle szczęścia, że akurat chmury zwiało).



Najpiękniejszy z "hoteli" na szczycie Roraimy, Coati, na brazylijskiej stronie góry. Do tego miejsca niedzielni trekkerzy nie docierają. W ogóle mało kto tu dociera. Miejsce jest za to niesamowite. Tu można było się poczuć niczym prawdziwy jaskiniowiec. Nigdzie tak nie smakował też ryż z termitami.

"Termit" to w ogóle osobna historia. Na początku wieść, że nasi przewodnicy i tragarze przyprawiają swoje potrawy indiańską przyprawą wykonaną z termitów budził pewne kontrowersje. Potem jeden i drugi odważny spróbował termita, i tak się zaczęło - do końca trekkingu termit miał większe powodzenie niż chili, keczup i musztarda razem wzięte, komu trafił się "większy egzemplarz" był największym szczęściarzem, a słoik z tym wyszukanym daniem został całkowicie wykończony.



Kolejny dzień, eksploracja najbardziej niedostępnej części Roraimy, aby dotrzeć do jeziora Gladys. Po drodze różne ciekawe przeszkody i utrudnienia, stworzone specjalnie dla nas przez matkę naturę.



To już w drodze powrotnej, odpoczynek przy punkcie trzech granic. Wszyscy ledwie żyją, ale humor dopisuje.


Podziemne jeziorko. Gdy się zbliżyliśmy, wychynął z jaskini jaskiniowiec, po czym zaczął robić dużo hałasu i wymachiwać rękami. ;) Przerażeni szybko opuściliśmy to miejsce.


Powrót odbywał się gładko, lekko i szybko, na wyścigi spowrotem do cywilizacji, w pięknej pogodzie i widoczności.

Potem były transakcje zakupu złota w Santa Elenie w siedzibie rady sądowniczej, przejazd przez całą Wenezuelę i 1001 checkpointów, odzyskiwanie studolarówki zaginionej w wyniku gorliwych działań miejscowego stróża prawa (akcja zakończona powodzeniem), wreszcie...

... po wielu trudach i wyrzeczeniach....

... czekał na nas karaibski raj...

(co prawda z lekka wyludniony i wyciszony).


Przygotowania do skromnej imprezy kończącej wyprawę:


Już nie ma zimna, nie ma "media hora", nie ma pośpiechu. Jest tylko czas na pełen relaks i odprężenie.





Zajebista restauracja w lokalnym kurorcie, jej przygotowanie na wizytę gości było niewiarygodne i nawet na najbardziej zatwardziałych weteranach trzeciego świata zrobiło mocne wrażenie.
- Jest piwo?
- Jest.
- Prosimy 3 puszki.
- Niestety, mamy tylko dwie.
- O to niedobrze, jest nas kilkanaście osób i zostaniemy na tej plaży jeszcze kilka godzin.
- Jutro przyjdzie dostawa piwa.
- No dobrze, a co jeszcze macie? Co jest na obiad?
- Niestety, nie ma jedzenia a poza tym kucharka przyjedzie jutro.
- A więc nie ma NIC do jedzenia w tej restauracji?
- Dzisiaj nie. Ale będzie jutro.



Impreza końcowa w pełnym swingu. Antek z Tomkiem postanowili rozruszać bandę smutasów i pokazać im, jak się tańczy. Pokaz był taki, że nikt nawet nie ośmielił się stanąć w szranki. To był pamiętny wieczór...


Na koniec zostały powroty a zatem całe przyjemności wynikające z tego, że "komendante walczy z narkotykami" - jakieś 3 drobiazgowe kontrole osobiste zanim usadziło się tyłek w samolocie. Ale to i tak dobrze, bo złodziei namiotów wzięli nawet na prześwietlenie, niestety żadnych namiotów w ich wnętrznościach nie odkryto.