piątek, 1 kwietnia 2011

Wyprawa "Pantanal" - relacja


Po zakończeniu wyprawy "Na szlaku przygody" najodważniejsi uczestnicy wyruszyli na kontynuację: 10-dniową wyprawę w rejon legendarnego "wielkiego bagna" - Pantanalu, która uległa nieplanowanemu przedłużeniu o tropik północno-wschodniej Boliwii. 

Znowu czekały nas długie przejazdy - zaczęło się od 1500-kilometrowej jazdy z Rio do Corumby na granicy z Boliwią. To było 20 godzin ulgi, bo wreszcie była szansa żeby odespać po wszystkich dniach wyprawy podczas której nie było czasu na takie nieistotne rzeczy, jak odpoczynek... 

W Corumba zastaje nas paskudne zimno i deszcz, wynik zjawiska "el nino", zwanego przez boliwijczyków "Sur" - zdarzające się w ostatnich latach zmiany klimatyczne, powodujące nagłe spadki temperatury, silny wiatr i ulewy w tym normalnie gorącym rejonie. Nocujemy już po stronie boliwijskiej. Klimatyczny trzeci świat w całej okazałości, z zalegającymi śmieciami, wałęsającymi się bezpańskimi psami, Indiankami z Altiplano w tradycyjnych sukniach, pijani w sztok miejscowi (jest weekend), liście koki sprzedawane legalnie na targowisku, zero turystów w zasięgu wzroku, wreszcie ceny kilkukrotnie tańsze od brazylijskich od razu wszystkim zapowiadają, że zaczyna się ciekawy kraj.


Przygoda pierwsza - Boliwijski Pantanal na łodzi marynarki wojennej...

Boliwia mimo że nie ma dostępu do morza, posiada jednak Marynarkę Wojenną. Zajmuje się ona patrolowaniem jeziora Titicaca oraz rzek w amazońskim sektorze kraju. Boliwijska marynarka jest dość słabo dofinansowana przez rząd, dlatego gdy jako przedstawiciel Klubu Darien udałem się rankiem kolejnego dnia na rozmowę z komendantem jednostki szybko i bez problemów otrzymałem zapewnienie, że w zamian za niewielką dotację w dolarach będziemy mogli skorzystać z infrastruktury w postaci łodzi patrolowej oraz wykwalifikowanej załogi, celem odbycia wycieczki na Pantanal. 

Port boliwijskiej Marynarki:



Ten układ przypieczętował odwieczną przyjaźń polsko-boliwijską. Kolejnym krokiem naprzód była wspólna konsumpcja liści koki dokonana na dodatek na wodach brazylijskich (gdzie koka jest oficjalnie nielegalna)... 

Oto i uroki Ameryki Południowej - boliwijska łódź wojskowa z pasażerami z Klubu Darien wpływa sobie na brazylijskie wody, wszyscy ochoczo żują liście koki, po czym przez nikogo nie niepokojeni wracają na swoją stronę granicy. 

Komendant czule nas żegna gdy wypływamy...


Niestety, z powodu ogólnego zimna zwierzęta, z których to jakoby słynie Pantanal, pochowały się głęboko. Widzieliśmy tylko kilka ptaków. Maciek wybrał się nawet na rekonesans na brzegu (też po brazylijskiej stronie granicy) - ale nic nie znalazł. Było trochę ekwilibrystyki, bo wyskoczyć ze statku było łatwo, ale wgramolić się spowrotem już nie tak bardzo...


Po powrocie zwiedziliśmy koszary i kantynę, po czym wróciliśmy do miasteczka gdzie lada moment odjeżdżał  ferrobus (najbardziej luksusowy i najdroższy pociąg w całej Boliwii) do miasta Santa Cruz. W związku z zimnem na Pantanalu postanowiliśmy przenieść nasze działania 800 kilometrów dalej, w rejonach dużo ciekawszych.


Przygoda druga - GUARAYOS

Kilkaset kilometrów na północ od Santa Cruz jest jeden z najbardziej interesujących i najmniej zbadanych zakątków Amazonii. Mowa o dżunglach między rzekami Blanco i Negro, które sięgają aż do parku narodowego Noel Kempf. Mieliśmy zbyt mało czasu, aby mocno zagłębić się w ostępy (na odpowiednią eksplorację tych obszarów trzebaby całych miesięcy), ale już sama podróż po obrzeżach była bardzo ciekawa. 

Najpierw 500 km ferrobusem do Santa Cruz. Potem samochód naszego nieocenionego szofera Alexa, który od tego dnia codzień już miał nam udowadniać, że jego toyota to pojazd, który przejedzie naprawdę przez wszystko. Alexa wynajęliśmy początkowo tylko na przejazd do odległej o 350 km wioski w rejonie Guarayos (ostatniego przyczółka cywilizacji), ale po drodze tak nas polubił, że został już do końca i razem wróciliśmy do Santa Cruz.

Sam dojazd do Ascencion był pełen wrażeń...

"Prom" przez Rio Grande

Nieodłączna koka w ustach!

Mijana po drodze japońska kolonia "Okinawa 1"

Wieczorem dojeżdżamy do wioski Urubicha na "końcu świata". Stąd odchodzą już tylko zalane wodą trakty ginące po paru kilometrach w rzekach i dżungli. Cała wioska jest zamieszkana przez Guarayos, mieszkających w swoich tradycyjnych chałupach. O dziwo jest tu też niezwykle elegancki hotel, który swoim istnieniem spełnił jedno z marzeń niektórych uczestników ;)

Nadchodzący dzień to wyprawa łowiecka w pobliskie dżungle. Towarzyszy nam Lucas, miejscowy młody myśliwy.

Beata gotowa do wyjścia do selvy:

Kupowanie nabojów w boliwijskim spożywczaku (jeśli ktoś zapyta, czy wymagane są jakieś zezwolenia, to umrę ze śmiechu):

Jedziemy 7 km po trasie w stylu Camel Trophy, ukrywamy samochód w zaroślach (obok tego samego miejsca gdzie jak potem się okazało, inny gość ukrył swój motocykl) i brodzimy w bagnach aż do znalezienia łodzi. 




Chatka Guarayos - nasza baza, gdzie ludzi jest kilku, za to komarów miliardy!


Łowienie piranii nie zakończyło się wielkim sukcesem... Nasz honor ratował tylko Maciek.

Stąd i mina gospodarza po naszym powrocie z wędkowania nie za wesoła - w końcu w dżungli kto nie upoluje, ten nie je!

Lucas naprawia strzelbę, którą zepsuł jego polski imiennik Lukasz pewnym pamiętnym strzałem

Smażenie złowionych piranii:


A potem wieczorna wyprawa do środka lasu. Tam zastajemy grupę zadowolonych myśliwych, którym udało się upolować "niedużego zwierza". Z tej okazji trzeba było wykonać trochę pamiątkowych zdjęć.


Lucas, znawca dżungli i wielbiciel liści koki:


Niestety, nie mamy więcej czasu i są problemy z silnikiem do łodzi, która mogłaby nas zabrać głębiej w dżunglę. Nieubłagany czas zmusza nas do powrotu do Sta Cruz, a potem na granicę.


"Przygoda" trzecia, masówka na Pantanalu;

Wracamy na Pantanal, "sur" przeminął, jest już ciepło i przyjemnie. Robimy drugie podejście do Pantanalu, tym razem od strony Brazylii. Jedziemy tam z lokalnym biurem podróży - i jak tyle razy w życiu doświadczenie kolejny raz pokazało, że turystyka masowa to jedno wielkie g... i nie ma nic wspólnego z prawdziwą przygodą. 

Najciekawszy jest sam dojazd do hotelu w głębi Pantanalu, bo stan wody po tegorocznych ulewach (niespotykanie silna i długa pora deszczowa) jest najwyższy od 20 lat, i siła żywiołu pozarywała prawie wszystkie mosty na jedynej drodze prowadzącej przez bagna. 

Lokalny kowboj:

Pozrywane mosty:

Stada krów - prawdę mówiąc tych zwierząt na Pantanalu widzi się najwięcej (o czym foldery już nie wspominają)

Hotel zalany wodą...

Po 2 dniach wycieczek po Pantanalu spędzonych na śmiertelnie nudnym "oglądaniu-ptaków-i-szukaniu-innych-zwierząt" czyli podobne, co organizują różne emeryckie biura w całej Amazonii (już nie wspominam o towarzystwie niemieckich emerytów w naszym pokoju) z ulgą wracamy do cywilizacji. Po przygodach w Boliwii taka standardowa wycieczka niczym nie jest w stanie nas zaskoczyć.

Ostatni dzień przeznaczamy na plaże Rio, odwiedziny u Jany i snucie planów spotkania powyprawowego. Dochodzimy do wniosku, że "dogrywka" miała jeden mankament - trwała zbyt krótko. W dwa razy dłuższym czasie dałoby się dokonać o wiele więcej - ale co zrobić, skoro wolny czas staje się takim luksusem w obecnych czasach.