poniedziałek, 9 lipca 2012

Urodziny Maćka - czyli mega niesodzianaka!

Wszystko zaczęło się podczas mojego pobytu w Panamie, kiedy siedząc w kafejce internetowej przeczytałem maila od Agnieszki (dziewczyny Maćka), która poprosiła o pomoc w zorganizowaniu niespodzianki dla Maćka z okazji zbliżających się wielkimi krokami jego trzydziestych urodzin.

Mogliśmy wynająć dwa domki, miejsc było dwanaście. Ku niemałemu zaskoczeniu wszyscy, do których skierowałem zaproszenie, odpowiedzieli błyskawicznie i potwierdzili chęć uczestnictwa w imprezie. Trzeba było wziąć się za ogarnięcie szczegółów organizacyjnych i przygotowywanie urodzin. Jednak najważniejsze było to, aby Maciek o niczym się nie dowiedział. A o wpadkę było łatwo, bo przecież po drodze był jeszcze zjazd uczestników wyprawy Trzy Światy i Ekspedycji Darien - Do Jądra Ciemności, w Polanicy Zdrój u Bartka. Wszyscy jednak dzielnie trzymali język za zębami i wyglądało na to, że Maciek przeżyje szok życia.

Miejsce imprezy zostało wyznaczone na Port w Nieporęcie, więc w ścisłym sąsiedztwie Warszawy, a zatem miejsca zamieszkania Macieja.

Zgodnie z zapowiedzią stawili się Rafał ("Inżynier"), Celina (dziewczyna Bartka), Kuba, który przyleciał specjalnie z Paryża i Bartek, który też przyleciał, tyle że z Wrocławia.


Karinka nie musiała daleko jechać, bo mieszka na miejscu, Marzenka wybrała połączenie lotnicze, więc podróży do Wrocławia zabrała jej niewiele więcej niż mnie do Żyrardowa. A Mateusz wykazał się nie lada poświęcenie, bo przyleciał z Amsterdamu.



Oczywiście nie mogło zabraknąć Szefa, który tym razem swoje milionowe interesy musiał zostawić w okolicach Katowic i choć miał istny "Kocioł" w biznesie, pędził z Wiesią na złamanie karku.


Przybyła też Beatka, z którą większość z nas nie widziała się już prawie rok, a z Rzeszowa przyleciała Dorotka.



Trzeba było być wielce ostrożnym, ponieważ Agnieszka zdecydowała się na dozowanie aplikacji zaskoczeniowej Maćkowi i najpierw postanowiła zorganizować imprezę tylko dla rodziny, a potem dopiero dla znajomych.

Musieliśmy się zatem przenieść nieco dalej, żeby czasem nie trafić na siebie i nie popsuć niespodzianki.

Sobotę rozpoczęliśmy od piwa i kawy (każdy wedle uznania) i porannego spaceru wzdłuż wielce zaniedbanego wybrzeża Zalewu Zegrzyńskiego. Potem chcieliśmy wypożyczyć jakąś jednostkę pływającą. Jednak okazało się, że niewielu z nas może się poszczycić odpowiednimi uprawnieniami do wypożyczenia choćby skutera wodnego, a Ci którzy już jakieś tam uprawnienia mają, to oczywiście nie przy sobie. Skończyło się na kajakach, które wypożyczono nam o dziwo bez pytania nawet o kartę pływacką:)


Grupa kajakowa szybko podzieliła się na wielbicieli sportów wyczynowych, czyli takich którzy w pływaniu  najwyżej stawiają szybkość i długość przepłyniętego odcinka (Ci wypróli od razu do przodu), oraz prawdziwych miłośników sielanki na łonie natury, którzy nad machanie wiosłami przedkładają kąpiel, wspólną kontemplacje, czy wypalenie papierosa w dzikim i bezludnym zakątku Zalewu Zegrzyńskiego.


Niezmiernie ciekawie rozegrał się dobór kajakowych załóg. Bo oto Wiesia - narzeczona Szefa, stwierdziła że ten nie jest w stanie prowadzić kajaka z tak doskonałą wprawą i precyzją, z jakiej słynie każde działanie, którego się podejmie, z uwagi na ilość przyjętego alkoholu, którego nie odmawiał  sobie od momentu przyjazdu do Portu. Krótko mówiąc, nie zgodziła się na dzielenie z nim pokładu tak małej jednostki. Na szczęście wśród nas była Dorota - mistrzyni stylu motylkowego, która przez wiele lat trenowała pływanie i bez wahania zgodziła się wziąć Szefa pod swoje skrzydła.

Szef siedział z przodu, choć parametry ciała przemawiały za innym ustawieniem. Jednak wszyscy wiedzą jaki jest Szef - nigdy nie pozwala na to, aby ktoś inny niż on był na przodzie w jakiejkolwiek sytuacji i okoliczności. Szef jest zawsze na pierwszej linia i pewnie dlatego jest Szefem a barany żołnierze już zawsze będą w jego cieniu.



Wiele radości dostarczył bój Mateusza o miejsce na kajaku w towarzystwie Marzenki - nie bez kozery ktoś kiedyś powiedzał, że "Stara miłość nie rdzewieje".


Jezioro wyciąga energię i wzmaga apetyt, więc po kajakowych szaleństwie udaliśmy się na lody. Według Bartka teorii w lepszej knajpie miało być tylko dwa złoty drożej. Trudno to stwierdzić, bo inne knajpy lodów nie miały w karcie w ogóle, za to te tutaj były naprawdę pyszne.


Oj ten Mateusz - jak on to robi? - Latka lecą, rzadko przyjeżdża do Polski, a Marzena ciągle wpatrzone w niego jak w obrazek.



Przed rozpoczęciem imprezy urodzinowej nad Nieporetęm zebrały się chmury i rozpętała straszliwa burza, zakończona ulewnym deszczem i mocnym gradobiciem. Jednak nawet niebo było dziś Maćkowi przyjazne i okazało mu serce.


Poza nami na miejscu stawiła się liczna grupa znajomych Maćka, których nie znaliśmy wcześniej. Byli przyjaciele rodziny, znajomi ze studiów, hazardu, czy prowadzonych biznesów. W sumie przyjecahało około trzydziestu osób. Baner - zmiana kodu na trójkę z przodu - pasował jak ulał. Maciek był nieco oszołomiony tak licznie zabraną grupą ludzi, z których wielu nie widział od lat. Minę miał iście pokerową, jak na prawdziwie profesjonalnego gracza przystało. Do teraz nie wiem, czy jednak coś wcześniej zasłyszał o tej imprezie i szykowanej niespodziance, czy tak umiejętnie ukrywał emocje. Znając jego dyskrecję, jak również  umiejętność konfabulacji, prawdy nie dowiemy się nigdy:(

Pozostaje się cieszyć tym co widzieliśmy, bo pewnej dozy tremy i zdenerwowania Maciek jednak nie potrafił ukryć.



Nawet rodzice czekali na to aby zobaczyć jego minę.


Jedno do czego mi się przyznał Maciek i co uznaje za pewnik, to że od pewnego czasu boi się dnia swoich urodzin. W tym roku postanowił nawet zorganizować wyjazd w tym terminie aby wytrącić Agnieszce z rąk możliwość zaskoczenia i zorganizowania czegoś większego i spektakularnego - nie udało się, bo data przecież nie mogła stanąć na przeszkodzie. W zeszłym roku skakał na spadochronie, w tym przechodził trasę parku linowego na oczach całej swojej rodziny i stanął oko w oko z licznie zgromadzoną bandą swoich znajomych, co będzie w przyszłym? Nikt z nas nie siedzi w głowie Agnieszki, ale ja też bym się bał będąc na jego miejscu:)


 Po przywitaniu, Maciej zabrał dziewczyny na motorówkę, aby polansować się z nimi wśród bawiącej się nad Zalewem "Warszawki".


Później zrobił i reszcie nieco przyjemności, bo przesiadł się na tramwaj wodny, którym śmigaliśmy po zegrzyńskim akwenie.

Matti to wszystko filmował, więc jak tylko udostępni mi swoje materiały, to zaraz uzupełnię bloga.


Motorowodniak Waldemar Marszałem może się cieszyć, że Maciek zajął się innymi dziedzinami życia, w przeciwnym bowiem razie jego dominacja w motorowodnym świecie byłaby poważnie zagrożona. Okazało się, że Maciej nie oszczędzał silnika i wręcz z dziką pasją wprowadzał go na najwyższe obroty.


Kiedy wróciliśmy w pobliże imprezy, "Inżynier" wprawił wszystkich w zdumienie, bo jako pierwszy podjął wyzwanie zmierzenia się z Parkiem Linowym. Od razu wybrał najtrudniejszą i najwyżej rozwieszoną trasę, którą pokonał w pięknym stylu ani razu nie spadając w dół na przeszkodach. Po nim przeszli jeszcze Mateusz i Kuba, jak również Marzenka z Beatką, które asekuracyjnie wybrały trasę położoną nieco niżej.

Dwanaście metrów wysokości to nie w kij pierdział, a przeszkody zrobiły na mnie takie wrażenie, że wolałem poprzestać na piciu piwa w bezpiecznym cieple płynącym od ogniska.





Tu już Kuba rozpoczyna swój szleńczy bój z kolejną przeszkodą.



Wreszcie przyszła pora na tort urodzinowy.


 "Po Trzydziestce nie pracuję tylko podróżuję" - to hasło przewodnie kolejnej dekady życia Maćka.



Śpiewom i biesiadowaniu nie było końca. Środowisko Darienowców niezwykle pomyślnie zintegrowało się ze środowiskiem znajomków Macieja. Poznaliśmy nie tylko wujka Marka, ale również legendarnego już wujka Jarka, z którym Maciek prowadzi swoje największe interesy nie tylko w Polsce, ale również na Litwie i Ukrainie.


Wydarzeniem wieczoru był spektakularny skok "Inżyniera" przez ognisko, a raczej do ogniska. 

W pewnym momencie imprezy, kiedy ogień lekko przygasł, ale nie stracił jeszcze swojego impetu, Rafał "Inżynier" zaproponował rozegranie konkursu skoków przez ognisko. Niewiele się zastanawiając, na podobieństwo inauguracji potyczki z Parkiem Linowym i tym razem chciał zaświecić przykładem, zachęcając pozostałych do rozegrania konkursu. Wziął krótki rozbieg i machnął susa przez buchający z ułożonych w stożek szczap ogień. Wydawało się, że wszystko będzie ok. i skok zostanie zwieńczony pełnym sukcesem Rafała, kiedy ten podczas lądowania lekko zachwiał się na pięcie, przechylił do tyłu i ku zdumieniu wszystkich widzów opadł wprost w ognisko. Zaskoczenie gapiów było tak wielkie, że nikt nie zdobył się nawet na to, aby podać nieszczęśnikowi rękę. Ten jednak nie stracił ani na moment wrodzonego animuszu, wręcz przeciwnie wyskoczył jak z katapulty, niczym oparzony z ukropu. Dobiegłem do niego natychmiast i pierwsze co usłyszałem to: "Pierdole, więcej nie skacze!".

Okazało się, że "Inżynier" nie ma większych obrażeń i można kontynuować imprezę. Skok jego nie zachęcił jednak nikogo do rozpoczęcia konkursu i był niestety jedynym wykonanym tego wieczora. "Inżynier" przestał nawet pić wódkę od momentu feralnego wypadku, ale może być z siebie dumny, bo jednogłośnie został okrzyknięty królem ogniskowej balangi.

Kiedy odemknąłem oko dnia następnego, pierwsze co zobaczyłem to krzątającego się po naszym apartamencie "Inżyniera". Na moje pytanie, jak jego samopoczucie? Ten podszedł do mnie mówiąc: "Spodnie są do wyjebania" i pokazał mi przepalone w kilku miejscach na tyłku spodnie. Teraz dopiero zrozumiałem, że Rafał miał dużo szczęścia, że usiadł na ogniu tylko tyłkiem, a nie upadł na niego plecami, bo wtedy mogło by się to skończyć znacznie gorzej.


Były też tańce, rozmowy o podróżach, nocne kąpiele w Zalewie Zegrzyńskim i wiele wiele więcej. I ja tam byłem, wódkę i piwo piłem, bacznie wszystko obserwowałem, a z tego com zobaczył, nieco tutaj opisałem.


Jaz zwykle dotrwałem do końca nocnej biesiady i już zbrakło mi sił na robienie dokumentacji fotograficznej dnia następnego. W niedzielę najciekawszym punktem było rozegranie międzynarodowego spotkania pomiędzy drużynami z Polski i Ukrainy w siatkówkę plażową. Dzięki wspaniałemu dopingowi naszych dziewczyn, daliśmy radę Ukraińcom i ostatecznie skopaliśmy im tyłek. Choć gra była bardzo wyrównana i bój toczył się o każdą piłkę.

Niektórzy żeglowali po Zalewie Zegrzyńskim w towarzystwie wujka Jarka, a inni po prostu czerpali radość z pięknej pogody i brązowili skórę przy pomocy licznie tego dnia spływających z nieba promieni słonecznych.

Wielkie dzięki dla Agnieszki za tak wspaniałą inicjatywę i przygotowanie tej fantastycznej niespodzianki, która dostarczyła dzikiej radości nie tylko Maćkowie, ale również nam, jej uczestnikom.

(TZ)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz